Выбрать главу

Do Grossingera.

Wiedzieliśmy, że mam pieniądze: znaczna część żołdu, który wszyscy uważaliśmy za bardzo wysoki, przychodziła do nich od samego początku i umieszczana była na moim koncie w banku. Jako świeżo przybyły zza oceanu żołnierz mogłem liczyć na zainteresowanie i serdeczne przyjęcie. Nie miałem nic przeciwko temu. Lee zarezerwował pokój, załatwił półciężarówkę, która zawiozła mnie z Brooklynu do Liberty w stanie Nowy Jork, i jego plan okazał się odmładzającym rozwiązaniem, które odmieniło nie tylko resztę mojego urlopu, ale i znaczną część mojego życia.

Nigdy przedtem nie jeździłem na łyżwach, ale już po kilku minutach odkryłem, że dobrze sobie na nich radzę, i z pewnością przyciągałem wzrok, krążąc po lodowisku w zielonej lotniczej kurtce z zimowym futrzanym kołnierzem i srebrną belką porucznika na ramieniu. Wieczorem wkładałem mundur galowy ze skrzydełkami i bojowymi odznakami za służbę za oceanem, wśród których największe wrażenie wywierał, o czym wiedziałem, Medal Lotniczy z pękami dębowych liści (przyznawano go rutynowo po zaliczeniu określonej liczby lotów, a nie, jak ktoś mógłby przypuszczać, za jakieś szczególnie waleczne czyny). Miałem moją błyszczącą śródziemnomorską opaleniznę, moją młodość, zdrowie, urodę i moją skromność. Byłem Żydem. Umiałem sprawiać wrażenie pewnego siebie. Byłem grzeczny i pełen szacunku i robiłem dobre wrażenie na rodzicach, zwłaszcza tych z dorastającymi córkami, oraz na młodych kobietach, którym nie towarzyszyli rodzice. Nawet ja wiedziałem, że wygram cotygodniowy konkurs taneczny w sobotnią noc, mimo że zarówno wtedy, jak teraz i w ogóle nigdy nie byłem dobrym tancerzem. Uśmiech fortuny – ten sam uśmiech fortuny, o którym czytamy w brukowych romansach – sprawił, że w tamtym tygodniu w styczniu poznałem dziewczynę, którą poślubiłem w październiku i z którą pozostawałem w związku małżeńskim przez trzydzieści pięć lat, dopóki się nie rozstaliśmy.

Kiedy wróciłem do miasta, już ze sobą chodziliśmy.

Spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem do Nowego Jorku na weekendy z Atlantic City, póki nie wysłali mnie do San Angelo w Teksasie. Potem pisaliśmy do siebie listy. Zaczęliśmy się ponownie spotykać w New Jersey i Nowym Jorku, kiedy przeniesiono mnie w maju do Fort Dix, żeby ostatecznie zwolnić ze służby. I widywaliśmy się dalej, kiedy wyszedłem z wojska. To matka Shirley, Dottie, gdy któregoś popołudnia znalazłem się z nią sam na sam w salonie, przejęła inicjatywę i wyzwoliła impuls, którego nie miałem siły w sobie odnaleźć.

– Barney uważa – oznajmiła z tą nieszczerą premedytacją, która stanowiła jej drugą naturę i czasami była nawet urocza (całkiem możliwe, że Barney, jej mąż, nie miał najmniejszego pojęcia, co takiego szykuje) – że nie dajesz jej pierścionka, bo nie masz pieniędzy.

Nigdy przedtem nie słyszałem takiego języka.

– Nie daję jej pierścionka? – zapytałem zaintrygowany, gdyż myśl, aby zrobić coś tak niepojętego, nigdy nie przyszła mi do głowy. – Po co miałbym jej dawać pierścionek?

– Żeby się zaręczyć.

Miałem dość forsy na pierścionek. Dottie nabyła go i wystawiła mi rachunek na pięćset dolarów. Przyjaciele i obie rodziny zachwycały się, jaki jest piękny. Byłem młodym nieopierzonym dwudziestodwuipółlatkiem; panna młoda dopiero co skończyła dwadzieścia jeden. Wszyscy koledzy, z którymi dorastałem na Coney Island, żenili się mniej więcej w tym samym czasie: Marvin Winkler z Evelyn; Davey Goldsmith z Estelle, Lou Berkman z Marion, Marty Kapp z Sylvią, Sy Ostrów z Judy i wielu innych. (Z tego, co wiem, tylko moje i jeszcze jedno z tych wczesnych małżeństw zakończyły się rozwodem).

Małżeństwo polega na dobrym neurotycznym dopasowaniu, zauważył mój psychiatra w trakcie pierwszego spotkania, gdy starałem się uczciwie przedstawić wszystkie wady moje i mojej żony, które stały się powodem coraz większego dzielącego nas chłodu, a także nie kontrolowanych i nie kończących się pojednaniem kłótni.

Na pewno musieliśmy do siebie neurotycznie pasować, skoro wytrzymaliśmy trzydzieści pięć lat. Dlaczego w takim razie w końcu się rozstaliśmy i wzięliśmy rozwód? Wątpię, by któreś z nas mogło powiedzieć: pasowaliśmy do siebie, ale cóż… Nie wierzę, by któreś z nas chciało to powiedzieć.

(Na następnych sesjach psychoanalizy zorientowałem się, iż używając słowa „neurotyczny" mój nowy mentor w gruncie rzeczy nie miał na myśli nic złego. „Wszyscy jesteśmy neurotykami – wybuchnął któregoś dnia, kiedy ponownie umknąłem od wolnych skojarzeń w to, co nazywał moim nałogiem intelektualizowania. – Tylko psychotycy nie są neurotykami").

Mieszkając u państwa Hunterów, ranki spędzałem przeważnie na uczelni. Myśl o wagarach nawiedzała mnie na studiach tak samo rzadko jak w szkole średniej. Gdybym odczuł taką pokusę, stałaby się ona z pewnością źródłem udręki. Lubiłem studia i ducha współzawodnictwa na zajęciach.

Po południu i wieczorem wybieraliśmy się często na miasto, żeby pozwiedzać. Mieszkaliśmy w końcu w Hollywood, krainie Mickeya Rooneya, Judy Garland, Vana Johnsona i Dorothy Lamour. Ponieważ nieczęsto musieliśmy być gdzieś o wyznaczonej godzinie, mieliśmy dość czasu, żeby podróżować autobusami. Obejrzeliśmy wykopaliska w La Brea, dom kochanki Hearsta, dom Marion Davies w Santa Monica i nazwiska uwiecznione na chodniku przy Grauman's Chinese Theater. Któregoś weekendu pojechaliśmy do Tijuany, zjedliśmy taco kupione w ulicznej budce i nawet się nie pochorowaliśmy. Pewnego wieczoru w rozjaśnionym neonem oknie restauracji przy tętniącej życiem ulicy, niedaleko kampusu Uniwersytetu Stanu Kalifornia, Shirley i ja zobaczyliśmy po raz pierwszy piekący się na szpikulcu kebab i wszedł on na stałe do naszego jadłospisu: z ryżem, sałatką i dodatkową porcją frytek, wszystko za mniej niż dwa dolary. Rok w Los Angeles wiele nas nauczył; po powrocie do Nowego Jorku byliśmy jedynymi w naszym kręgu ludźmi, którzy słyszeli o kebabie, i polecaliśmy go z całego serca. Pieczona na grillu jagnięcina nie jest jednak zbyt soczysta i wkrótce uczyniliśmy krok dalej, próbując potraw takich, jak: beef bourguignonne, coq au vin, capelletti bolognese, krewetki po kreolsku, pieczone albo gotowane na parze homary – któż to wszystko spamięta?

Popołudnia i większość wieczorów poświęcałem również na naukę oraz na pisanie i przepisywanie na nowo moich opowiadań oraz lekkich, nie beletrystycznych tekstów, które posyłałem do kolejnych czasopism; wszystkie odsyłano mi z powrotem. Miałem teraz własną przenośną maszynę, kupioną u Macy'ego na zniżkę pracowniczą Sylvii – w czasach przed pojawieniem się sklepów z przeceną, kiedy zniżka wciąż była zniżką. Dowiedziawszy się, że istnieje coś takiego jak klawiatura pisarska, zamówiłem ją sądząc, że pisanie pójdzie mi dzięki niej o wiele szybciej. Wprowadzono w niej trywialne modyfikacje w rodzaju umieszczenia cudzysłowu i znaku zapytania w dolnym rzędzie. Nie robiło to żadnej różnicy. Trochę szybsze stukanie w klawisze oznaczało jedynie, że będę musiał o wiele wcześniej zacząć przepisywać strony, akapity i nawet pojedyncze zdania. Oboje dużo czytaliśmy dla przyjemności. Shirley przeczytała „Wichrowe wzgórza" i zdumiało ją, jak bardzo książka różni się od filmu. Ja czytałem wszystko, co w moim mniemaniu mogło mnie czegoś nauczyć. W radiu słuchaliśmy jedynej w Los Angeles stacji z muzyką klasyczną i ogólnokrajowych programów komediowych, które już przedtem bardzo lubiliśmy. Można było posłuchać Freda Allena, a Jack Benny był w dalszym ciągu zabawny.

Dwoma autorami, których odkryłem na nowo i gorąco podziwiałem, byli Aldous Huxley (obecnie nie jestem już w stanie dociec dlaczego) oraz H. L. Mencken, którego zasługi jako pisarza i myśliciela do dzisiaj nie ulegają najmniejszej kwestii: nie ukrywana i zjadliwa niechęć do wszelkiego rodzaju hucpy, stworzenie bogatej i bezsprzecznie jego własnej odmiany amerykańskiej angielszczyzny oraz stylu, którego zewnętrzne aspekty można próbować powielać, ale istoty i indywidualności nie udało się moim zdaniem oddać nikomu.

Należałem do wielu próbujących go powielać adeptów, łudząc się, że jestem jedyny. Słowa w rodzaju „palant" i „cięgi" zaczęły się pojawiać w moim pisarskim słowniku w szyderczych humoreskach, które wyrzucałem z siebie przynajmniej raz w tygodniu na zmianę z opowiadaniami produkowanymi mniej więcej w tym samym tempie. W bibliotece uniwersyteckiej odkryłem jego utwór opublikowany chyba w roku 1919. Przyznaję teraz ze wstydem, że kiedy go czytałem, pękałem ze śmiechu, bijąc niemal brawo, a przecież gdyby go dzisiaj wydać, skazano by autora na dożywotnie dyby i nikt uczciwy by się za nim nie ujął. Cienki tomik zatytułowany jest „W obronie kobiet". Jego rzekoma (i obłudna) teza głosi, że kobiety są w zasadzie bardziej inteligentnymi przedstawicielkami ludzkiej rasy; mężczyźni są w porównaniu z nimi głupsi. Dowód? Kobiety nakłaniają mężczyzn, żeby się z nimi żenili, żeby z nimi żyli i tolerowali je na forum towarzyskim. Z zażenowaniem przyznaję, że jako pisarz przejąłem nie tylko słownictwo Menckena. Zwyczajem, konwencją tamtej epoki było stereotypowe prezentowanie kobiety jako obiektu protekcjonalnych docinków. Cieszę się, że żadna z moich ówczesnych literackich prób nie ukazała się drukiem i z tego, co wiem, nie przetrwała do dzisiaj w formie manuskryptu.