Выбрать главу

Ja też byłem zadowolony.

Moja była teściowa Dorothy Held należała do tych wykształconych nowoczesnych kobiet, które znają różnicę między turkusem i akwamaryną. Z drugiej strony znała również różnicę między polędwicą i górną krzyżową oraz między żeberkami i ligawą i wiedziała, że dobrą pieczeń można zrobić tylko z pierwszego kawałka szpondra.

Moim ulubionym stekiem po tym, jak wyjechałem z domu i po raz pierwszy go spróbowałem, był filet mignon, zawsze dobrze wysmażony. Dopiero gdy poznałem córkę Dottie i zacząłem u niej jadać, odkryłem uroki lekko tylko podsmażonej wołowiny, na wpół surowego antrykotu tuż przy kości, boski smak pieczonych żeberek, przyprawionych obficie czosnkiem, solą i papryką. Rodzina Shirley była o wiele lepiej sytuowana od mojej i miała o wiele bardziej kosmopolityczne nawyki: czytali nawet „New York Timesa". A jej rodzice uwielbiali patrzeć, jak jem – zawsze biorąc jedną lub nawet dwie dokładki. Zamożni, ale nie bogaci, okazali się wielkoduszni także pod innymi względami. Barney – Bernard Held – był wspólnikiem szyjącej sukienki małej firmy, która kooperowała ze znacznie większym przedsiębiorstwem. Osiągał najwyraźniej duże dochody podczas wojny i przez wiele lat po jej zakończeniu, ale Heldowie mieli skłonność – motorem była tu Dottie – wydawać wszystko, co zarobili, i cieszyć się z tego, na co i na kogo wydawali. Na nas wydawali bardzo dużo i to głównie dzięki ich zachęcie i pomocy byłem w stanie przeżyć jako student następne sześć lat, pierwsze sześć lat mojego małżeństwa.

Przyjemnym wydarzeniem było przyjęcie urodzinowe, które moja żona urządziła mojej siostrze Sylvii. Po jakichś dwudziestu pięciu latach naszego małżeństwa Shirley dowiedziała się któregoś dnia z przerażeniem, że mojej siostrze nigdy w życiu nie urządzono jeszcze urodzinowego przyjęcia, i postanowiła je wydać. Nigdy nie widziałem Sylvii tak szczęśliwej i wylewnej, jak wtedy w naszym domu, kiedy następnym razem obchodziliśmy jej urodziny. Po policzkach ciekły jej łzy radości, a głos miała ochrypły od śmiechu, którym zanosiła się, wspominając dawne czasy. Lee zachowywał się tak samo: bez przerwy gadał, chichotał i również ocierał łzy. Nigdy nie słyszałem Sylvii ani Lee, razem lub oddzielnie, pogrążonych w tak ożywionej dyskusji. Słuchałem i uczyłem się. Wiele przywoływanych przez Sylvię z rozbawieniem wspomnień dotyczyło okresu po skończeniu szkoły średniej, kiedy w wieku siedemnastu lub osiemnastu lat jeździła z innymi do miasta, żeby szukać pracy. Było to w roku 1934, gdy niełatwo było coś znaleźć. Ona i jej przyjaciółki składały się na paczkę papierosów i na lunch w kafeterii. A w agencjach zatrudnienia oszczędzano im często długiego czekania. Ktoś pojawiał się i mówił, że mogą iść. Tego dnia nie było żadnej pracy dla Żydów.

Fakt, że mogła o tym wszystkim wesoło opowiadać na swoim przyjęciu urodzinowym, świadczył o zadziwiającym szczęściu, które zgotował nam los.

Kiedyś na spotkaniu autorskim w Finlandii spotkałem miejscowego pisarza, Danny'ego Katza, fińskiego humorystę, którego rodzice, podobnie jak moi, wyemigrowali z Rosji.

– Nie byli zbyt mądrzy – mruknął chichocząc. – Osiedlili się tutaj.

Nasi byli mądrzejsi. Osiedlili się w Nowym Jorku.

Pod koniec pierwszego roku po naszym powrocie do Nowego Jorku piętro wyżej zwolniło się mieszkanie z osobną kuchnią, dużym salonem i sypialnią i natychmiast nam je zaoferowano Szybko się do niego wprowadziliśmy i mieszkaliśmy tam do jesieni 1949, kiedy to popłynęliśmy do Anglii. Nie pamiętam już dokładnie cyfr, ale musieliśmy otrzymywać dużą materialną pomoc na czynsz i inne wydatki, gdyż poważnie wątpię, żeby stypendium, otrzymywane od rządu w trakcie studiów, pozwoliło nam żyć na poziomie, który wówczas i teraz uważa się za luksusowy. (Przez jakiś czas pracowałem po południu w dziale kolportażu czasopisma „American Home", wypełniając i odszukując fiszki z adresami subskrybentów, ale stawka godzinowa i zarobek netto nie były tam gigantyczne). Dla przyjaciół z Coney Island, których większość już się stamtąd wyprowadziła, i dla nowych znajomych, których poznałem na Uniwersytecie Nowojorskim, żyliśmy po królewsku.

Przestronny, elegancko umeblowany apartament w zadbanej kamienicy w najlepszym miejscu Manhattanu był tak samo cenny wtedy jak i dzisiaj. Urządzaliśmy tam często przyjęcia oraz proszone kolacje i wypuszczaliśmy się na miasto z przyjaciółmi mieszkającymi w gorszych dzielnicach. W pogodne noce serwowaliśmy drinki na dachu, gdzie stały wygodne fotele i donice z roślinami. W lecie Dottie i Barney wynajmowali gdzieś zawsze letni domek albo rezerwowali pokoje w luksusowym hotelu – pamiętam Lido w Lido Beach na Long Island i Forest House nad jeziorem Mahopac w stanie Nowy Jork – i jeździliśmy tam na weekendy i podczas przerw w moich wakacyjnych kursach.

Ogólnie biorąc, mieliśmy rajskie życie.

I nie kosztowało mnie to zbyt wiele.

Zdobycie wysokich ocen na Uniwersytecie Nowojorskim wymagało z mojej strony większego wysiłku niż na pierwszym roku Uniwersytetu Południowej Kalifornii, ale radziłem sobie nieźle na większości kursów. Współzawodnictwo było tu ostrzejsze. Pozbawiony kampusu i uczelnianego życia towarzyskiego, Washington Square College nie odgrywał większej roli w akademickim sporcie i stanowił coś w rodzaju uczelni dla dojeżdżających. A studenci, którzy podróżowali na zajęcia nieraz z całkiem odległych miejsc, nie przybywali tu, żeby się byczyć. Dotyczyło to zwłaszcza wojennych weteranów. Dwaj znajomi, z którymi zaprzyjaźniłem się na kursie filozofii, Edward Blaustein i niejaki Karm, dostali stypendium Rhodesa w czasie, kiedy bardzo rzadko przyznawano je Żydom. Eddie Blaustein został później profesorem prawa i rektorem Bennington College (pierwszym żydowskim rektorem, stwierdził, nieżydowskiej uczelni), a później rektorem Rutgers University. Nie wiem, co się stało z Kahnem, ale nie wątpię, że również zrobił karierę. Na kursie filozofii nauczyłem się głównie traktować ze sceptycyzmem i sokratejską złośliwością wszelkie ideologie, w tym również te wyznawane przez moich ulubionych nauczycieli filozofii.

Na kurs literacki Maurice'a Baudina uczęszczał David Krause, który nie zważając na burze i zadymki śnieżne dojeżdżał z odległego New Jersey i prędzej zżarłby miotłę, by użyć powiedzonka wymyślonego przez Maria Puzo, niż opuścił jeden dzień zajęć. On też dostawał same piątki i przez całe dorosłe życie aż do niedawnego odejścia na emeryturę był profesorem irlandzkiego i angielskiego na Brown University. David pisał znakomite opowiadania, ale nie sposób było namówić go, by wysłał je do druku, uważał bowiem, że nie są dość wartościowe. Był tam też Alex Austin, szczupły niski chłopak, który nader rzadko podnosił głos, nawet gdy czytał coś na zajęciach. Kiedy zapisał się na nasz kurs, miał już na swoim koncie ponad dwieście wierszy i opowiadań opublikowanych w „małych" czasopismach, o których większość z nas nigdy nie słyszała. Stałym, niczym mycie zębów, punktem jego codziennych zajęć było napisanie po południu choćby jednego opowiadania – siadał gorliwie do maszyny, często bez żadnego pomysłu, i zaczynał po prostu pisać. Miał również manuskrypty powieści i Baudin musiał z nim negocjować liczbę utworów, które przyjmował do oceny.

W przeciwieństwie do Davida Krause'a, który był autentycznym idealistą (praca nauczyciela stanowiła dla niego powołanie; ja poszedłem uczyć, ponieważ uważałem, że będzie to łatwiejsze od pracy w biurze), posyłałem do czasopism wszystko, nie przejmując się, czy jest wartościowe. Dowiedziawszy się, że Buck Baudin wysyła nowelki do „Good Housekeeping" i dostaje półtora tysiąca dolarów za sztukę, wpisałem to czasopismo oraz wszystkie inne magazyny kobiece na listę moich przyszłych chlebodawców. Prawie codziennie listonosz przynosił przynajmniej kilka ofrankowanych i zaopatrzonych w zwrotny adres brązowych kopert z moimi manuskryptami, do których dołączone były krótkie noty odmowne. Sprawność działania redakcji „New Yorkera" była wówczas tak samo godna podziwu jak zawartość jego kolumn. Żartowałem często – i nie było w tym wiele przesady – że nowelka, którą wysłałem do „New Yorkera" poranną pocztą, wróci z lakoniczną protekcjonalną odmową już po południu tego samego dnia.