Выбрать главу

W pogodne popołudnia zjawiała się tam regularnie mieszkająca obok pani Shatzkin, dźwigając w czarnym ceratowym worku duży garnek ze świeżymi i wciąż ciepłymi domowej roboty knedlami – grubymi, okrągłymi pierogami z ziemniaczanym farszem sowicie doprawionym pieprzem oraz przypaloną na brązowo cebulką w specjalnym cieście jej wynalazku – które smażyła na oleju roślinnym i za pomocą których wiązała koniec z końcem. Robiła również inne knedle, nadziewane kaszą gryczaną. Oba rodzaje były palce lizać i kosztowały po pięć centów sztuka. Moja matka bardzo je lubiła i często wołała, żebym zjadł kawałek. Niejaka pani Gelber, która mieszkała za rogiem na Surf Avenue, przyrządzała w swojej kuchni i sprzedawała coś, co nazywaliśmy „jabłkami w galaretce". One również kosztowały piątaka. Wkrótce robiła ich dosyć, żeby zaopatrywać stragany w wesołym miasteczku. A pani Shatzkin wynajęła niebawem duży lokal na rogu i zatrudniwszy kilka pań w średnim wieku – prawdopodobnie swoje krewne, gdyż były do niej bardzo podobne – przyrządzała knedle na oczach wszystkich i sprzedawała je klientom na ulicy; potem rozwinęła interes, otwierając bar na bardziej uczęszczanym deptaku i zaopatrując również inne stragany. Co najmniej cztery pokolenia Shatzkinów, wszyscy z takimi samymi rumianymi gębami i dużymi brązowymi piegami, utrzymywały się z knedli produkowanych przez założycielkę kwitnącej dynastii.

Inne kobiety przychodziły często z tackami sezamek i podobnych łakoci, które kosztowały dwa centy za sztukę. Wczesnym wieczorem wiosną, latem lub jesienią na ulicy i podwórkach letnich bungalowów pojawiała się czasami zażywna czarna kobieta śpiewająca w jidysz z całkiem niezłym żydowskim akcentem. Jeśli byliśmy na górze, matka zawijała zawsze kilka centów w strzępek gazety i rzucała je z okna, tak samo jak to czyniła w stosunku do innych ulicznych artystów, umilających nam czas grą na skrzypcach lub akordeonie. Choć pozbawiona mojego wilczego apetytu, była na równi ze mną amatorką dobrego jedzenia. Lubiła zwłaszcza słone wędzone potrawy. Pod koniec życia spróbowała w tajemnicy bekonu i natychmiast uznała jego smak za wyborny. Któż by się z nią nie zgodził? Uwielbiała również wędzoną bieługę.

Tak jak ja. Jestem do niej podobny, ale wyższy. Wysokie płaskie i szerokie czoło, duża twarz o wystających kościach policzkowych, zdecydowane, czasami wydęte wargi. Niedawno mój przyjaciel Marvin, który mieszka ode mnie szmat drogi i z którym nie widziałem się od kilku lat, zdumiał się, jaki jestem do niej podobny. Moja siostra i brat w miarę upływu lat coraz bardziej upodobniają się do siebie. Mają duże jasnoniebieskie oczy. Moje są, tak jak u matki, piwne.

Każdy na Coney Island robił, co tylko mógł i co mieściło się w granicach prawa, żeby zarobić tyle pieniędzy, ile potrzebował, i tak się składa, że tym, których znam, powiodło się całkiem nieźle. Wszyscy nasi ojcowie pracowali, podobnie jak starsi bracia i siostry, gdy pokończyli już szkoły i zrobili maturę. Prawie nikt nie myślał wtedy poważnie o wyższych studiach – brakowało ochoty i nie można było sobie na nie pozwolić. (Mój brat Lee chciał iść do college'u i oddałby wszystko, żeby móc studiować, twierdzi Sylvia). Kilka lat przed skończeniem przeze mnie szkoły Lee zwrócił się o przysłanie katalogów i formularzy do takich uczelni jak MIT, Oberlin, Harvard, Yale i innych o podobnie wysokim poziomie, których czesnego w żaden sposób nie zdołałbym opłacić i na które na pewno nie zostałbym przyjęty. Kiedy po wojnie przyjęto mnie na Uniwersytecie Nowojorskim do Phi Beta Kappa – w równym stopniu dzięki sukcesowi, jakim było ukazanie się w druku moich opowiadań, co osiągnięciom naukowym – nie miałem pojęcia, co to za stowarzyszenie. Ale mój brat wiedział i aż pokraśniał, taki był ze mnie dumny. „Jakieś Phi Beta Kappa", brzmiał jego radosny komentarz f propos mojej ignorancji. Dla Lee było już jednak za późno na studia i nie wiem, czy to nie spełnione pragnienie stanowiło dla niego kolejne bolesne rozczarowanie, czy też tylko nie zaspokojoną zachciankę. Miał rakietę tenisową, którą trzymał w drewnianej prasie w garderobie. Nigdy nie widziałem, żeby jej używał, i nie wiem, skąd się wzięła. Może z któregoś z letnich obozów, gdzie pracował jako wychowawca. Miał również odznakę Czerwonego Krzyża, którą dostał w tym samym czasie za uratowanie komuś życia. Chwilami potrafił być niesamowicie arbitralny, krytyczny i nieprzejednany w bardzo drobnych sprawach – na przykład, jaki chleb jest najlepszy do jakiego rodzaju sandwicza. Ale z natury był uprzejmy i dobrze wychowany, zwłaszcza wobec obcych.

Przez jakiś czas, bardzo zresztą krótki, uległem w wieku osiemnastu lat podszeptom konformizmu i zgodziłem się złożyć podanie o przyjęcie na wieczorowe kursy w Brooklyn College. Moje stopnie ze szkoły średniej były lepsze od przeciętnych i zostałem przyjęty. Zapisując się ospale na zajęcia któregoś wieczoru przed rozpoczęciem semestru, uznałem jednak pod wpływem nagłego impulsu, że o wiele bardziej zależy mi na najbardziej nawet ubogim życiu towarzyskim, i rzuciłem studia, nim jeszcze je zacząłem. Kiedy nadeszła pora, że mogłem się uczyć, naprawdę czułem, że mogę studiować, chciałem to zrobić i zrobiłem. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i poszedłem na studia, podobnie jak milion albo dwa miliony innych weteranów ostatniej amerykańskiej wojny, którym rząd federalny wypłacał niewielkie stypendium i pokrywał prawie wszystkie koszty kształcenia.

Większość naszych ojców pracowała w tak zwanym centrum odzieżowym na Manhattanie, gdzie mieli stałe wynagrodzenie i wykonywali tę lub inną wyspecjalizowaną czynność niezbędną w procesie produkcji odzieży. Żaden nie awansował na sprzedawcę. Ale kilku kolegów w poszerzającym się kręgu ludzi, których poznawałem dorastając, pochodziło z rodzin mających własne interesy tutaj, na Coney Island. Były to przeważnie sklepy; Louie Kessler, Solly Mirror i Lenny Karafoli mieli piekarnie, a rodzina Esther Dessick sklep rybny. Żaden z tych detalicznych sklepików przy Mermaid Avenue nie był wystarczająco duży, by można go nazwać supermarketem. Rodzice Lily Dashevsky mieli sklep z warzywami, ojciec Murraya Singera był rzeźnikiem. Ojciec Louiego Berkmana miał lukratywne złomowisko, a stary Marvina Winklera zbijał kokosy jako bukmacher i mógł w końcu przenieść się wraz z rodziną do bardziej zamożnej dzielnicy Sea Gate. W lokalu pod nami mieszkał rok ode mnie młodszy Irving Kaiser, mój przyjaciel od wczesnego dzieciństwa, jeden z trzech ludzi, z którymi dorastałem i którzy zginęli podczas wojny. Jeszcze niżej, na parterze, mieścił się zakład krawiecki należący do jego ojca. A ojciec Danny'ego Byka był fryzjerem.

Kiedy spoglądam wstecz, wydaje mi się czymś w rodzaju cudu, że startując z takiego poziomu, wszyscy czworo, oddzielnie i niezależnie od siebie, mieliśmy zazwyczaj w życiu dość pieniędzy, by zaspokoić swoje potrzeby i materialne pragnienia. Nasze oczekiwania, choć w znacznym stopniu się różniły, miały zdyscyplinowany charakter. Nie chcieliśmy rzeczy, których nie mieliśmy nadziei kiedykolwiek zdobyć; świadomość, że inni ludzie mają o wiele więcej, nie budziła w nas goryczy ani zazdrości. Pojawiający się czasami w okolicy komunistyczny agitator nie miał w nas wdzięcznych słuchaczy. Podobnie jak, muszę przyznać, zagorzały ideolog antykomunizmu, ani wówczas, ani później. Pracowaliśmy tam, gdzie udało nam się znaleźć robotę, ponieważ nigdy nie wątpiliśmy, że musimy pracować, i naprawdę uważaliśmy się za szczęśliwych, znajdując zatrudnienie.

W swoim czasie zarówno brat, jak i siostra mogli wygodnie zamieszkać z małżonkami w skromnych apartamentach w West Palm Beach na Florydzie i korzystać z oszczędności i programów emerytalnych zapewnionych przez firmy, w których każde przepracowało wiele lat – Sylvia jako kierowniczka sprzedaży w tym lub innym dziale Macy'ego, Lee jako szef dziani pocztowego MCA, znakomicie prosperującej agencji doradztwa personalnego, która nabyła w końcu wytwórnię filmową Universal Pictures. Ludzie, którzy pracowali z moją siostrą, wyrażali się o niej niezmiennie z olbrzymią serdecznością. Mężczyźni pracujący z bratem określali go jako łagodnego, wielkodusznego, uczynnego i miłego szefa. Okazało się, że nie jestem im w stanie niczego dać. Próbowałem raz kupić bratu samochód lepszy od tego, którym jeździł na Florydzie, ale nie pozwolił mi na to.