Выбрать главу

Bywało, że trącała mnie gniewnie i strofowała poirytowana osoba, z którą byłem akurat w pokoju i którą wyrwałem ze snu swymi nieartykułowanymi jękami.

Przypominając sobie i opowiadając ten sen w gabinecie mojego psychiatry (psychoanalityka), który krył się gdzieś niewidoczny z tyłu, podczas gdy ja leżałem na kozetce, oniemiałem na chwilę, uświadomiwszy sobie, że nie przyśnił mi się od jakichś dwóch lat, od momentu kiedy zostałem jego pacjentem. Ciekawiło mnie, dlaczego dał mi spokój, dlaczego ten znajomy, wyjątkowo dokuczliwy, lecz mimo to kompletnie nieszkodliwy sen przestał mi się śnić. Odwróciłem głowę i spojrzałem na psychiatrę, a on uświadomił sobie po chwili, że zapadłem w uporczywe milczenie, które, jak zdążył się już zorientować, oznaczało, że domagam się jakiegoś wyjaśnienia.

– Nie potrzebujesz już dłużej tego snu – oznajmił w końcu z widoczną niechęcią. – Teraz masz mnie.

Natychmiast pojąłem, o co mu chodzi, i jego interpretacja trafiła mi do przekonania.

– W takim razie – odparłem, jakbym mu nie dowierzał -skąd brał się ten strach?

– Czy nie bałbyś się, gdyby spełniło się to twoje marzenie? – odpowiedział pytaniem.

Nie podaję jego nazwiska, ponieważ polegam wyłącznie na własnej pamięci i mogłoby mu się nie spodobać, że rekonstruuję nasze spotkania w niezbyt dokładny, a czasami właśnie zbyt dokładny sposób. W trakcie naszego drugiego spotkania, które poprzedzało formalne rozpoczęcie terapii, był trochę zawiedziony, gdy okazało się, że między pierwszą i drugą konsultacją nie zasięgnąłem języka na jego temat. Nigdy nie przyszło mi to do głowy; nie wiedziałbym, kogo pytać, i czułbym się jak kanalia, gdybym to zrobił. (On natomiast był przekonany, że to zrobię, i fakt, że postąpiłem inaczej, mógł skłonić go do wniosku, że jestem neurotykiem). Choć młodszy ode mnie, miał, jak potem odkryłem, opinię znakomitego specjalisty, szanowano go w Nowym Jorku i gdzie indziej, i wyraźnie chciał, żebym to wiedział. Orientował się dobrze, kim jestem – należał do tych czytelników, którzy nie kryli, iż „Paragraf 22" wywarł duży wpływ na ich życie – nawiązując więc stosunki, darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem, który w miarę upływu czasu wcale się nie zmniejszył.

Opowiadałem mu najobszerniej, jak mogłem, o rzeczach, które uważałem za istotne, czyniąc to, jak sądziłem, z godnym polecenia obiektywizmem. Mój język obfitował prawdopodobnie w terminy psychologiczne, ponieważ taki właśnie jestem. (Przypuszczam, że było w tym przynajmniej trochę chęci brylowania). Przeczytałem już wtedy dużo książek Freuda oraz opracowań na jego temat i jak wszyscy obdarzeni wyobraźnią Amerykanie mojego pokolenia byłem zahipnotyzowany (termin o medycznej etymologii) egocentrycznymi implikacjami i obietnicami psychoanalizy. W trakcie mojej terapii, która trwała ze sporadycznymi przerwami ponad trzy lata, przyznałem się chętnie do wszystkiego, co mogłem sobie przypomnieć, i domyśliłem wszystkiego, czego nie mogłem… to znaczy, prawie wszystkiego. (Nie powiedziałem mojemu psychoanalitykowi, że kiedy byłem mały i bałem się, że będą mi się kręcić włosy, szedłem czasami spać, zakładając na głowę jedną z siateczek mojej siostry, ani że kiedyś, gdy bolały mnie oczy – jeszcze teraz często mnie bolą – wpadłem nie inspirowany przez nikogo na roztropny pomysł, aby nasmarować je, wpuszczając do każdego kilka kropel oliwy, i w rezultacie do końca tygodnia widziałem wszystko jak przez mgłę. Było kilka innych podobnie infantylnych wstydliwych sekretów, o których nie chciałem, żeby wiedział – ani on, ani wy).

Pochlebiło mi i szybko przytaknąłem, gdy oświadczył, że jakakolwiek inna terapia poza psychoanalizą będzie dla mnie dziecinną igraszką. Było to w zamierzchłych czasach, kiedy nie mieliśmy do dyspozycji prozacu i innych stymulatorów oraz stabilizatorów nastroju, zanim psychoanaliza i sam Freud spotkały się z huraganową krytyką, dezaprobatą i kontestacją, które trwają do dzisiaj.

Wyraził obawę, że mogę wykazywać tendencję do „intelektualizowania" i z tego względu utrudniać proces terapii. Powiedziałem, żeby się o to nie martwił, chociaż przyciśnięty do muru, musiałbym przyznać, że nie bardzo wiem, o czym obaj mówimy.

Uzgodniliśmy cztery sesje tygodniowo, jeśli będzie to możliwe; często okazywało się niemożliwe. Od czasu do czasu trzeba było odłożyć spotkanie z powodu przeziębienia bądź dolegliwości jelitowych. Bardziej niezwykłe i po pewnym czasie zabawne dla nas obu były przerwy związane z otrzymywanymi przez niego i przeze mnie atrakcyjnymi zaproszeniami. On pojechał raz do Chin, ja na konferencję pisarzy w Berkeley. Obaj zgadzaliśmy się często wygłaszać prelekcje na uniwersytetach i w podobnych miejscach. Poza tym mimo zdarzających się co jakiś czas małżeńskich nieporozumień, latem wyjeżdżałem na ogół z żoną z miasta – jego i tak nie było w sierpniu – i nie zamierzałem rezygnować z lipcowych wakacji tylko dlatego, by zachować zdrowie psychiczne i spokój umysłu, za który płaciłem.

Powiedziałem mu szczerze, że jednym z motywów, jakie mnie do niego sprowadziły (prawdę mówiąc, nie widziałem żadnego innego autentycznego powodu), była chęć posiadania własnego medyczno-pschiatrycznego autorytetu, na który mógłbym się powoływać podczas domowych kłótni – cytując go a nawet przypisując stwierdzenia, których wcale nie wypowiedział. Roześmiał się i nie był wcale zdziwiony.

Chciał, bym zrozumiał, że nie potrafi nic poradzić na moje bieżące problemy emocjonalne, zastrzeżenie, które szybko przyjąłem do wiadomości. Uważał jednak, że psychoanaliza może mieć pewne profilaktyczne znaczenie w zapobieżeniu depresji późnego wieku, której ofiarą pada wiele starzejących się i odizolowanych od świata osób.

W tym pierwszym mylił się. Pomógł mi ogromnie w moich codziennych zmaganiach w domu i gdzie indziej, jako ktoś bezstronny i inteligentny, z kim mogłem rozmawiać absolutnie swobodnie i kto potrafił wskazać mi oczywiste aspekty i sposób podejścia do każdego kryzysu, sprawy, których sam nie umiałem racjonalnie dostrzec.

Co się tyczy zapobieżenia ewentualnej depresji, nie wiem, czy to dzięki niemu, czy nie, ale osiągnąłem oto późny wiek i nie jestem przez to bardziej przygnębiony, przybity, oschły, markotny, cyniczny, zgorzkniały, ospały, osamotniony, wściekły i tak dalej, aniżeli byłem przez cały czas przedtem. Jeśli poraża mnie czasem świadomość, że nie mam do zrobienia nic, co sprawiłoby mi przyjemność, albo że nie dzieje się nic wesołego, to dlatego, że nie mam nic takiego do roboty i nic takiego się nie dzieje. Jestem w świetnej formie, dopóki mam do zrobienia coś, co chcę robić. Wiem, że jest dobrze, jeśli pierwsze myśli po obudzeniu dotyczą tego, co piszę. Dzisiaj jestem w świetnym nastroju, ponieważ obudziłem się rano z zamiarem zapisania tych dwu zdań, które właśnie zapisuję. Dopiero kiedy nie mogę znaleźć niczego, co chciałbym robić, jestem skłonny długo spać i wyobrażać sobie, że wpadłem w ponury i trujący letarg, który Francuzi nazywają cafard, a my zwykliśmy nazywać „melancholią". Coraz trudniej spotkać nowych ludzi, z którymi chciałoby się bliżej zaprzyjaźnić (istnieje duże prawdopodobieństwo, że się o tym przekonacie).

Do jednego mnie zobowiązał: miałem nie dokonywać fundamentalnych zmian w moim życiu – w małżeństwie, pracy i w innych dziedzinach -jeśli tego z nim przedtem nie przedyskutuję. Argumenty przemawiające za przyjęciem tego warunku były tak oczywiste, że zgodziłem się bez wahania.

I pod koniec lata 1981 złamałem wielokrotnie tę obietnicę, bez żalu i nie zdając sobie nawet sprawy, że to robię. Zmieniłem księgowych oraz wydawców i złożyłem pozew przeciwko jednemu z nich. Rozstałem się z moim agentem literackim, zmieniłem adwokatów na innych, a potem na jeszcze innych, wyprowadziłem się z małżeńskiego mieszkania nie raz, ale dwa razy -najpierw w lecie, kiedy psychoanalityka nie było w mieście, a następnie w święta Bożego Narodzenia, kiedy znowu go nie było – i na koniec, być może w charakterze wielkiej i wróżącej pomyślnie kody, jednostronnie i nagle przerwałem moją terapię.