Выбрать главу

Zdałem sobie sprawę z czegoś jeszcze. Kiedy przedstawiam czułe stosunki między dwiema osobami, dotyczą one na ogół ojca i dziecka, tak jak w „Coś się stało" oraz w „Bóg wie", gdzie najbardziej przykre wspomnienia króla Dawida dotyczą śmierci jego syna Absaloma oraz noworodka narodzonego ze związku z Batszewą.

Z Testu Apercepcji Tematycznej, któremu poddano mnie, kiedy starałem się o pracę w „McCall's", zapamiętałem archetyp poruszający mnie zawsze, gdy o nim pomyślę. W TAT prosi się badanego, aby skomentował w subiektywny sposób proste, obiektywnie neutralne rysunki, aby wpisał w nie osobistą wizję tego, co się dzieje, aby stworzył jakąś fabułę. Nie było to takie łatwe i założę się, że jest wielu ludzi, którzy nie potrafią w ogóle niczego wymyślić. Obrazek, o którym mówię, jedyny, jaki utkwił mi w pamięci, mam wciąż przed oczyma i pamiętam związane z nim nierozerwalnie emocje.

Kobieta o siwych włosach jest w pokoju z dorosłym ciemnowłosym młodzieńcem. To wszystko. Ale dla mnie ta scena przesycona jest bólem smutnego nie chcianego rozstania. Na twarzach przedstawionych na rysunku osób nie widać żadnych uczuć, lecz ja wyczuwam smutek matki i syna. Chłopak wyjeżdża gdzieś i żal odebrał im głos. Inna patrząca na ten sam rysunek osoba, zorientowałem się później, mogłaby z łatwością zobaczyć scenę uniesienia i triumfu – mogłaby sobie na przykład wyobrazić, że studiujący poza domem chłopak znalazł przyjemną stancję u kobiety, która będzie go chętnie gościć. Ale ja tego nie widziałem. (Mógłbym dzisiaj zaryzykować tezę, że kluczem do mojej interpretacji był być może brak ojca na rysunku, ale wtedy o tym nie pomyślałem. Po raz kolejny starałem się odnaleźć – i wciąż to czynię – podręcznikowe wyjaśnienie ponurego charakteru, jaki nadałem tej scenie. Z całą pewnością na rysunku nie ma ojca, jest tylko matka – a właściwie po prostu kobieta).

Nie znałem go. Nie ma go tam. Zresztą i tak bym go nie rozpoznał. Mam tylko kilka luźnych wspomnień – istnieje zaledwie jedno zdjęcie, na którym jest młodszy niż ja teraz, ale zawsze będzie wydawał się starszy – i nie wszystkie z tych zachowanych w pamięci obrazków są na pewno autentyczne. Posadzony na miejscu kierowcy w jego aucie, a może w dostawczej furgonetce cukierni, dotykam startera i udaję, że kieruję, biorąc z piskiem opon kolejne zakręty. Odwozi mnie do Coney Island Hospital, żeby usunęli mi migdałki. (To nie było wcale zabawne. Leżąc tam potem, oddałbym życie za łyk wody, tak wielkie dręczyło mnie pragnienie). Bawię się z ojcem samolotem z nakręcanym gumą śmigłem, który mi kupił, i widzę idącego od przystanku tramwajowego Lee. Wraca z letniej włóczęgi do Kalifornii i następuje radosne powitanie. („Kiedy człowiek wraca z Kalifornii – powtarzała potem przez lata matka – powinien się umyć".) Śpię w tej samej sypialni co rodzice i przynajmniej raz pozwalają mi wejść do swojego łóżka – myślcie o tym, co chcecie, ale nie wątpię, że to prawda. Ojciec każe mi odejść od otwartego okna, widząc, że mam zamiar zejść po schodach przeciwpożarowych. W dniu jego pogrzebu nie chciałem wsiąść do samochodu, który miał nas zawieźć do domu pogrzebowego, i kiedy przyszli po mnie starsi chłopcy z bloku, zamieniłem ucieczkę przed nimi w zabawę.

Sylvia niezbyt chętnie odpowiadała na pytania o naszym ojcu, a ja nie próbowałem z niej wiele wyciągnąć. Pamięta, jak siedziała przy oknie w nocy, odrabiając lekcje przy świetle ulicznej latarni, ale nie wiąże braku wewnętrznego oświetlenia jakimś oszczędnościowym reżimem – żadna ze znanych nam rodzin nie lubiła rachunków z elektrowni – i kiedy wszyscy zmuszeni zostaliśmy nosić okulary, nie winiła nikogo o swoją wadę wzroku. Pamięta dobrze spędzony z matką straszny tydzień po pogrzebie. Było lato i panował upał. Ktoś ubrał ją, trzynastoletnie dziecko, w czarny strój, ale matka poradziła, żeby włożyła coś lżejszego i wyszła na dwór, gdzie mogło być chłodniej. (Nie było mnie tam wtedy. Nie wiem, gdzie się podziewałem w ciągu tego tygodnia, ale na pewno mnie tam nie było. Pamiętałbym to. W trakcie prawie trzyletniej terapii doszedłem do tego i nie posunąłem się ani o krok dalej). Był dla mnie zawsze dobry, twierdzi Sylvia – wszyscy byli dobrzy. Jego pierwsza żona zachorowała i umarła i niedługo potem on także zachorował i nie zawsze był miły dla Lee. Najmłodszy w liczącej kilku synów rodzinie, która wyemigrowała ze wschodniej Europy w rejon Nowego Jorku, odniósł z nich wszystkich najmniejszy życiowy sukces i był najbardziej życzliwy i uczynny -również wobec krewnych mojej matki.

Lee rozmawiał o nim ze mną tylko raz i targały nim wtedy głębokie i sprzeczne emocje. Miał załzawione oczy i próbował się uśmiechać. Rozmowa odbywała się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Przyjechawszy do Nowego Jorku z West Palm Beach z familijną wizytą, jego żona poczuła ból w ramieniu i poprosiła nas – mnie i moją pierwszą żonę Shirley – żebyśmy polecili jej jakiegoś lekarza, najlepiej ortopedę. Doktor, do którego się zwróciła, zrobił jej rentgen i odkrył zaawansowanego raka płuc. Podczas pierwszej sesji chemioterapii w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku Lee i ja jedliśmy przez kilka kolejnych wieczorów kolację we włoskiej knajpie oddalonej o przecznicę od mojego mieszkania – u Tony'ego przy Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Nigdy przedtem i potem nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu i nigdy tak długo nie rozmawialiśmy. Obaj piliśmy whiskey.

Nie przyznał się, że uciekł z domu tamtego lata. Pojechał po prostu do New Jersey, żeby starać się. o pracę, i kiedy stało się jasne, że jej nie dostanie, postanowił nagle, że pojedzie na zachód. Co tydzień wysyłał do domu pocztówki, żeby rodzina wiedziała, że jest zdrów i cały. Z dzieciństwa najboleśniej wspominał zimowe poranki, kiedy jeździł razem z ojcem zaprzężonym w konia furgonem po górnym Manhattanie, gdzie mieszkali przed moim urodzeniem. Jadąc pod górkę oblodzoną ulicą, ojciec musiał użyć bata i ludzie na ulicy oskarżali ich obu o okrucieństwo wobec zwierzęcia. Ojciec był dobrym i miłym człowiekiem, stwierdził Lee, chociaż bił go paskiem za każde uchybienie. Wydało mi się to brutalne.

– W okolicy było wielu żydowskich kryminalistów i nie chciał, żebym zszedł na złą drogę.

– W takim razie miał swoje racje – rzuciłem pojednawczo.

– Jasne. Ale ja byłem tylko małym chłopcem. Jak bardzo musiałem nabroić, żeby na to zasłużyć?

Więc nie zawsze był taki dobry i miły?

– Zawsze był bardzo dobry. Jego żona zachorowała i umarła, i on także był chory.

Lee nie zszedł na złą drogę. Żaden z nas nie zszedł. Jako osiemdziesięcioczteroletni wdowiec zmarł w salonie swego małego kondominium w West Palm Beach w sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy odejść, gdybyśmy mieli osiemdziesiąt cztery lata i mogli przyśpieszyć własną śmierć. Wróciwszy z wakacyjnej podróży z grupą znajomych, z którymi się zaprzyjaźnił, zmarł nagle na zawał serca w trakcie planowania zajęć na najbliższą przyszłość. Tego dnia pożyczył kilka książek w miejscowej bibliotece i właśnie wrócił z supermarketu, gdzie uzupełnił kuchenne zapasy.

Jeszcze jedna relacja, pochodząca od wujka z rodziny mojej żony, który był małym chłopcem i bawił się z nami na ulicy, gdy ojciec jeszcze żył. Opisał mi go jako wesołego, pogodnego, przyjaznego i uczynnego mężczyznę – i oto, jak już wspomniałem, znowu kończę książkę, której przedostatni rozdział opowiada o śmierci, śmierci kogoś, kto nie jest głównym bohaterem.