Выбрать главу

Dymka, pochylił się, żeby objąć go w pasie, podnieść w górą i cisnąć albo przygwoździć go do ziemi. Dymek, który nie zapomniał wcale, że jest bokserem, i którego nie tak łatwo było nastraszyć, wyprowadził idealny sierpowy w momencie, gdy Quasi pochylił głowę, i taki był początek i koniec bójki.

Ambulans z Coney Island Hospital podjechał pod salę bilardową Sammy'ego Świntucha w ostatniej chwili, ratując Quasiego przed uduszeniem, gigantyczna opuchlizna wokół nosa i ust zatykała bowiem jego tchawicę.

Mniej wiem o Izzym Nishu, niegdysiejszym sprzymierzeńcu Dymka w przeróżnych nielegalnych machinacjach, w następstwie których Dymek wylądował ostatecznie w szpitalu z ranami od noża, a być może także w więzieniu. Izzy nie był człowiekiem, który przesiadywałby gdzieś, nie mając nic do roboty, i nie był skłonny wymieniać uprzejmości z młodszymi chłopakami, takimi jak ja. Kiedy mi go pokazano, był żonaty z siostrą znajomego z Coney Island i prawdopodobnie miał stałą robotę. Widywałem go dość rzadko, wyłącznie w naszej drugiej sali bilardowej na Coney Island, u Beksy, gdzie spędzało czas w różnych porach dnia w dużym stopniu inne towarzystwo. Na jego napiętej opalonej twarzy również widniała jedna albo dwie blizny, ale charyzma Izzy'ego wynikała ze sposobu, w jaki grał w bilard. Był wspaniały. To, co robi doświadczony bilardzista, wydaje się cudem dla takiego laika jak ja, a Izzy Nish należał do najlepszych, jakich w życiu oglądałem. Uderzając kijem w bilę, był powściągliwym wcieleniem opanowanej, niemej, skoncentrowanej skuteczności, której najlepszym przykładem jest rekin i która stanowi intrygujące świadectwo zawiłych niuansów, w jakie obfituje ta pokojowa dyscyplina. Dla tych, którzy nie wiedzą, gra w bilard polega na tym, żeby wybrać nie tę bilę, którą najłatwiej wbić do łozy, lecz tę, po której wbiciu biała bila znajdzie się w najlepszej pozycji do wbicia kolejnej, a potem kolejnej i kolejnej. I w końcu ostatniej, która powinna znajdować się w pozycji gwarantującej jej silne wstrzelenie do łozy, a jednocześnie rozbicie tą samą białą bilą nowego trójkąta i kontynuowanie gry.

Oglądanie Izzy'ego, który wbijał gładko i bez słowa wszystkie bile raz, a potem dwa i czasami trzy razy pod rząd, było niczym słuchanie kameralnego koncertu.

Właściciel tej sali, Beksa, nazywał się Murray i był ojcem rodziny, obarczonym córkami. W przeciwieństwie do Sammy'ego nie miał dalekopisu i bukmachera. Można było za to dostać u niego bułki z salami za dziesięć centów oraz czekoladowe napoje z lodówki. Kobiety były tu mile widziane, ale nie zachodziły zbyt często.

Kolejną lokalną znakomitością, odchodzącą już raczej na emeryturę, był Blackie Bezik. Mistrz gry w karty, nie znał się jednak zbyt dobrze na koniach. Widziałem go tylko kilka razy, nigdy przy grze, ale parokrotnie słyszałem anegdotyczną relację o pewnej trudnej partii, na którą dużo postawił, oraz o słynnej uwadze, jaką wygłosił zaraz po jej zakończeniu. Kiedy licytacja dobiegła końca i miał zacząć grać, uświadomił sobie z przerażeniem, że drastycznie przelicytował. W beziku, w odróżnieniu od brydża, rozgrywający nie ma partnera i wsparcia w postaci martwej ręki; gra przeciwko dwóm rywalom. Blackie, mając do wyboru poddać się i płacić, bądź też grać i zapłacić w wypadku przegranej podwójną stawkę (właściwie poczwórną, ponieważ jako atu musiał wybrać piki), zorientował się ze smutkiem, że aby wygrać, musi zebrać wszystkie lewy, zdobyć wszystkie możliwe punkty. Zdecydował się grać. Rozgrywał powoli i powoli zdobywał wszystkie lewy. Pod koniec partii, kiedy mógł już zgadnąć, kto ma na ręku jakie karty, i zdał sobie sprawę, że na pewno wygra, muskuły zwiotczały mu i opadł z sił. Opuszczając wzrok ze smutnym westchnieniem i potrząsając głową, jakby przegrał, a nie wygrał, jęknął głośno:

– Zupełnie źle to rozegrałem.

Bistro Szczęściarza przy Mermaid Avenue, kilka przecznic od sali bilardowej Beksy, było chętnie odwiedzaną, schludną, jasno oświetloną knajpką, bezpieczną i nadającą się na spotkanie z żoną, jeśli przyszedł taki wieczór, albo spędzenie kilku chwil z przyjaciółmi. W okolicy nie było już wielu innych lokali. Otwierano ją wcześnie i zamykano bardzo późno. Nie mając nic do roboty, nim poszliśmy tam, dokąd mieliśmy pójść, bądź też po powrocie stamtąd, mogliśmy zawsze przekąsić jedną albo dwie kanapki z tuńczykiem na białym chlebie, z włożonym do środka liściem sałaty i wąskim płatem pikla. Przed wojną nie słyszało się o czymś takim jak sałatka z tuńczyka. Teraz sandwicza z tuńczykiem przegryza się tak samo często jak chipsy albo słone orzeszki. Mówiłem już, że lubiliśmy wszyscy jeść, i ci, których uważam za przyjaciół, w dalszym ciągu to lubią. Nigdy sobie nie odmawialiśmy. Jeśli ktoś naprawdę zgłodniał, kapitalne były kotlety wieprzowe Szczęściarza, a także jego hamburgery. Z napojów najbardziej lubiliśmy krem czekoladowojajeczny i mleczne koktajle różnych smaków, a w zimie gorącą czekoladę. Smaku na kawę nabiera się dopiero z wiekiem.

Bistro Szczęściarza wraz z rogiem ulicy, przy której się mieściło, było także miejscem spotkań wielu podejrzanych indywiduów z okolicy, swego rodzaju punktem zaopatrzeniowym, gdzie nałogowi palacze marihuany mogli kupować, sprzedawać, pożyczać i prowadzić handel wymienny, a kilka lat później, gdy stali się odrębną subkulturą, miejscem dla ćpunów, którzy ściągali tu i przesiadywali otoczeni podejrzaną i ukradkową aurą konfidencji.

To tutaj pewnej nocy w bocznej uliczce za rogiem obserwatorzy po raz pierwszy spostrzegli działanie heroiny. Przyjaźnie nastawiony dealer pokazał za darmo siedzącej tam grupce, jak wstrzyknąć sobie działkę. Chętnych na zastrzyk prosto w żyłę było kilkunastu i po paru chwilach wszyscy charczeli i rzygali na ulicę. Ktoś mógłby się założyć, że żaden z nich nie spojrzy drugi raz na to świństwo. I przegrałby. Wszyscy zaczęli brać i wszyscy się szybko uzależnili.

Kolejnym wodopojem, u którego wiosną, latem i jesienią spotykaliśmy się na gruncie towarzyskim, był obszerny kwadratowy bar przy deptaku w naszej żydowskiej dzielnicy. Bar był dla nas wówczas dość nietypowym miejscem, ale ten wychodził szeroko na deptak, jak w jakimś kurorcie, i prowadził go ktoś, kogo znaliśmy. W środku panowała atmosfera kawiarni, kabaretu bez występów na żywo. Przychodziły tam również kobiety, ze swoimi towarzyszami albo po dwie lub trzy. Wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. Mieszkałem już dawno poza Coney Island i przyprowadził mnie w to miejsce Marvin Win-kler po jednej z moich wizyt u matki. Któregoś razu spotkałem tam Howiego Ehrenmana z Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, którego nie widziałem od dawna, od momentu gdy poszliśmy, każdy oddzielnie, na wojnę. Razem ze swoim bratem Henrym i rodziną mieszkał teraz gdzieś w innej części Brooklynu. Howie wyrósł i kłócił się opryskliwie z wpatrzoną w niego dziewczyną przy barze. Była olśniewająco piękną Włoszką o pełnych oliwkowych rysach i błyszczących blond włosach i zupełnie mnie oczarowała. Potem już go nie widziałem. Marvin zwrócił moją uwagę na inną ładną dziewczynę o świeżej twarzy i brzoskwiniowokremowej cerze, która siedziała naprzeciwko nas po drugiej stronie prostokątnego baru, zuchwała, roześmiana i promienna. Wygląda, powiedział Marvin, „jak butelka mleka, prawda?" – tak się dosłownie wyraził – i nigdy byś nie zgadł, że leczy trypra. Słysząc to, przebiegłem z zazdrością wzrokiem po twarzach obecnych w barze mężczyzn – byłem oczywiście młodszy i już wówczas pełen romantyzmu – starając się rozpoznać wśród nich szczęściarzy, którzy mogli zarazić się od tej wesołej laleczki. Naprawdę sprawiała wrażenie czystej, pasteryzowanej i homogenizowanej niczym butelka zdrowego mleka. Odkąd usłyszałem od Marvina to porównanie, czekałem na sposobność, by posłużyć się nim w którejś z moich książek, i robię to właśnie teraz.

Podobnie jak kilka osób z sąsiedztwa, które znałem, oraz inne osoby, o których słyszałem, Danny Byk kilkakrotnie zgłaszał się na dobrowolne leczenie w federalnym ośrodku odwykowym dla narkomanów w Lexington, Kentucky. Istniejąca wówczas (i być może teraz) luka prawna pozwalała zażywać narkotyki, czyniąc nielegalnym tylko ich posiadanie. Szukając pomocy, można było bez groźby aresztu przyznać się do zażywania i uzależnienia i wielu tak robiło, być może wszyscy ci nieszczęśnicy z Coney Island.