Выбрать главу

– Co się stało?

Stało się, że Spooky ze swym wyjątkowym oddaniem sprawie jakości marihuany i swoją wyczuloną anteną na śmieci, oddelegowany został do miasta, aby kupić dużą ilość trawki, na którą złożyło się czterech lub pięciu kupców. Transakcja doszła do skutku i Spooky wrócił na Coney Island, do sali bilardowej Beksy, żeby zaczekać na powrót wspólników. Nie zdążył nawet przysiąść na skraju stołu bilardowego w głębi lokalu, kiedy do środka wpadła grupka policjantów w cywilu. W tych zamierzchłych czasach na Coney Island rozpoznawało się policjantów w cywilu po dwóch rzeczach: wypuszczonych przy ciepłej pogodzie koszulach, które kryły przytroczone do pasa narzędzia ich fachu, oraz celtyckoróżowej i saksońskobiałej cerze, które zdradzały stuprocentowych gojów. Szukali kogoś innego, ale Spooky nie mógł tego wiedzieć. Zgrabnie rzucił swoją paczuszkę w ciemne miejsce tuż przy ścianie, modląc się, żeby nikt tego nie zauważył.

– Podnieś tę paczkę, synu – oznajmił policjant, który zauważył. – Albo zgolę ci ten wąsik z twarzy.

Spooky towarzyszył mu do aresztu z nie zgolonym wąsikiem.

Doszło do ugody. Sędzia był łagodny, a aresztujący funkcjonariusz nie miał pewności, czy rzeczywiście widział, jak podejrzany rzuca inkryminowany przedmiot na podłogę.

Jakiś czas później Spooky wypełniał oficjalny kwestionariusz, chyba żeby przedłużyć ważność prawa jazdy, i musiał odpowiedzieć na pytanie, czy był kiedyś aresztowany. Bojąc się grzywny lub więzienia, postanowił nie owijać niczego w bawełnę i odpowiedział twierdząco. W następnym pytaniu domagano się jednak, żeby podał powód. W tym miejscu pozwolił sobie na przebłysk humoru, który przezwyciężył jego ostrożność. Z lekkim sercem napisał: „Nieudane pozbycie się śmieci".

Przestaliśmy grać w punchball. Nic już nie bawiło nas w dzielnicy zabaw. Wyjeżdżaliśmy, żeby zamieszkać w innych miejscach; nikt z moich znajomych, którzy mieszkali kiedyś na Coney Island, nie wrócił tam ani nie miał takiej ochoty. Znudziły nam się diabelskie kolejki i inne atrakcje i chodziliśmy tam teraz tylko towarzysząc komuś innemu albo coś zjeść, gdy nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Kiedy u Nathana, który działał także w zimie, zaczęto podawać zupę grochową, była to najlepsza zupa grochowa na świecie, zwłaszcza w mroźne styksowe noce, a kiedy wprowadzono pizzę, również nie ustępowała najlepszym na świecie. (Podobnie jak w wypadku lukrowanych pączków z miodem Solly'ego, ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby spróbować smakołyków Nathana i nigdy nie byli rozczarowani).

Luna Park zszedł na psy i zamknął podwoje; Steeplechase też powoli podupadał, chociaż tego nie widzieliśmy. Widok mniej znudzonych od nas ludzi, którzy tłoczyli się rozradowani w środku, sprawiał nam błogie zadowolenie. Na pewno nie znudziły nam się, lecz uszczęśliwiły wspaniałe warunki rozwoju, które zapewniło nam amerykańskie społeczeństwo i z których skwapliwie korzystaliśmy.

Po powrocie z Kalifornii moje podróże do Brooklynu nie były zbyt regularne. Wybierałem się tam razem z żoną albo sam. Często jeździliśmy do Brooklynu, ale nie odwiedzaliśmy Coney Island i o wielu rzeczach dowiadywałem się teraz z drugiej ręki, głównie od Marvina, który pozostaje najstarszym z moich bardzo bliskich przyjaciół (chociaż nie widzieliśmy się od jakichś dwóch, trzech lat), oraz od Louiego Berkmana, a w sprawach dotyczących innych ludzi od Daveya Goldsmitha, Danny'ego| Księcia, Harolda Blooma i jeszcze paru osób. Wiadomości odmiennego rodzaju docierały do mnie od mojej matki, mieszkającej w apartamencie na Coney Island aż do operacji przepukliny, po której była zbyt słaba i niesamodzielna, żeby mieszkać i sama, a także od Sylvii i Lee, którzy mieli swoje mieszkania w okolicy. Jako małżeństwo, moja żona Shirley i ja, prowadziliśmy ożywione życie towarzyskie: przyjaźniliśmy się z Marvinem i Evelyn, Lou i Marion Berkmanami, Dave'em i Estelle Goldsmithami, a potem z George'em i Miki Mandelami; na Coney Island wciąż mieszkał zawsze zabawny Danny Książę, przyjaciółka Evelyn, Maxine, która wyszła za mąż za byłego zawodowego boksera, oraz zwinna starsza siostra Maxine, June, znakomita tancerka lindy hop (bardzo rzadka rzecz u białej kobiety), która zakochała się w Dannym Księciu i żeby za niego wyjść, rozwiodła się z wcześnie poślubionym mężem. Łatwo nawiązywaliśmy znajomości i mogliśmy spotykać się zarówno w mieście, jak i na Coney Island.

W Brooklynie, kiedy nie mieliśmy jakichś specjalnych planów, to, dokąd szliśmy i co robiliśmy, zależało często od tego, kto dysponował samochodem. Któregoś wieczoru jedyny samochód miał Heshy Bodner. Pewien starszy osobnik o imponującej tuszy i tężyźnie fizycznej, niejaki Louie Blizna, przypomniał sobie, że on i jego wielki pies mają do załatwienia kilka spraw w innych częściach Brooklynu i dolnego Manhattanu.

– Czyje to kombi stoi przy krawężniku? – zapytał Louie Blizna, zaglądając do Szczęściarza.

Heshy udał, że nie słyszy.

– Heshy'ego – poinformował młodszy palant, niejaki Dave Plamka, pokazując usłużnie ręką właściciela.

I przez kilka następnych godzin Heshy brał udział w niespokojnej i niebezpiecznej przejażdżce.

Profesja Louiego Blizny miała coś wspólnego ze związkowcami w tawernach i małych restauracjach; albo prowadził działalność związkową, albo ją zwalczał. Tego wieczoru spotykał się z ludźmi przed kolejnymi barami, podczas gdy Heshy i pies mieli przykazane czekać w samochodzie. Rozmowy, choć szybkie i prowadzone półgłosem, były gwałtowne. Raz czy dwa zabrali kogoś z jednego miejsca i podwieźli w inne. Kiedy do samochodu wsiadł kolejny facet, wielki pies przeniósł się na fotel obok Heshy'ego. Jakiś biedak dostał po buzi przed pogrążonym w ciemności barem; Louie Blizna przyglądał się temu ze skupieniem, zachęcając gestami bijącego. Zanim skończyli, zdarzył się nawet rabunek. Na stacji benzynowej, której pracownik nie był zbyt uprzejmy, Louie i jego przyjaciel uznali, że mogą równie dobrze zabrać gotówkę. Heshy i pies nie wysiadali z samochodu podczas całej podróży, z wyjątkiem kilku razy, kiedy Heshy pozwolił psu wysikać się na oponę. Pies był dogiem.

– Dzięki, Heshy – powiedział Louie Blizna, wysiadając przed Bistrem Szczęściarza. – Niedługo znów się przejedziemy.

Migracja z Coney Island po wojnie nie była, przynajmniej na początku, ucieczką białych przed napływem ludzi, którzy mieli ciemniejszą skórę i jeszcze niższy ekonomiczny status. To przyszło później (i trwa, a funkcjonujące obawy i uprzedzenia wydają się obejmować w równym stopniu lęki o podłożu rasowym, jak ekonomicznym i społecznym). Ten proces wynikał raczej z optymistycznej chęci polepszenia sobie warunków życia w reakcji na atrakcyjne możliwości, które wyłoniły się po naszym zwycięstwie w wojnie. Do najbardziej sensownych i bogatych należały te, które zapewniła ustawa o byłych poborowych. Oprócz oczywistego dobra, jakim było otwarcie drogi na wyższe studia tym, którzy, realistycznie myśląc, nigdy nie zamierzali ich podejmować, powstrzymała ona kilka milionów ludzi przed równoczesnym wejściem na rynek pracy i zapobiegła niepokojom, które mogło wywołać to zjawisko. Silnemu impulsowi do pięcia się w górę towarzyszyła coraz większa atrakcyjność przedmieść dla tych, którzy mieszkali w zatłoczonych miastach (wielu ludzi z tych samych peryferii pragnęło z kolei przenieść się do zatłoczonego śródmieścia) oraz łatwość, z jaką można było zaspokoić świeżo obudzoną ambicję posiadania własnego domu. Zaraz po wojnie w miejscu, gdzie było wtedy szczere pole, powstał najpierw Levittown na Long Island, a potem zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu podobne osiedla, oferujące atrakcyjne domy za bajecznie rozsądną cenę, ze śmiesznie niskimi opłatami wstępnymi, niewielkimi odsetkami i rządowymi dotacjami udzielanymi na mocy ustawy o poborowych. Willie Siegel z mojej ulicy na Coney Island (który jako dorosły stał się Billem Siegelem, podobnie jak mnie nie nazywano już Joey, lecz Joe) był pierwszym znajomym w moim wieku, który kupił sobie własny dom na przedmieściu, i zapewne pierwszym, który dokonał tego kwantowego skoku w dorosłość i go w ogóle zapragnął.

Ja wyjechałem na dobre z Coney Island po moim małżeństwie w październiku 1945 roku, pięć miesięcy po zwolnieniu z wojska. Po roku w Anglii i dwóch latach nauczania w Pensylwanii osiedliśmy na Manhattanie w imponującej kamienicy z kontrolowanym czynszem, windami, odźwiernymi oraz windziarzami i mieszkałem w tym budynku przez następne dwadzieścia osiem lat, aż do ostatniej separacji, która doprowadziła do rozwodu.