Выбрать главу

Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale jestem przekonany, że nikt z nas nie okłamał w żadnej sprawie innego członka rodziny i w ogóle nikogo. Jeśli to zrobił, to tylko mówiąc, że czuje się dobrze, kiedy było inaczej, albo że niczego mu nie trzeba, gdy mógł czegoś potrzebować.

Po sukcesie mojej pierwszej powieści, opublikowanej przeze mnie w wieku trzydziestu ośmiu lat, uzyskałem duży dochód z drugiej „Coś się stało", i mogłem zrezygnować z etatu na wydziale anglistyki City College'u w Nowym Jorku, gdzie spędziłem poprzednie cztery lata. Oczywiście w dalszym ciągu pisałem, traktowałem jednak to zajęcie – traktuję je tak również w tej chwili! – niejako zarabianie pieniędzy, lecz jako obfitujący w wyzwania, wiecznie i coraz bardziej katorżniczy (oraz popłatny) użytek czyniony z umysłu w wolnym czasie w podobny sposób, w jaki, jak sądzę, zmaga się ze swoim wolnym czasem wspinacz lub człowiek chodzący po górach, bądź też walczy z frustracjami i sprzecznościami swej obsesyjnej pasji amatorski brydżysta lub gracz w golfa. Ja utrzymuję się z mojej.

W latach mojego dzieciństwa na świecie i w tym kraju nie działo się najlepiej. Wybuchały strajki. Linczowano czarnych i na przedstawiających te ohydne zbrodnie fotografiach widać było niezmiennie ludzi w polowych czapkach Legionu Amerykańskiego, zrzeszającego weteranów pierwszej wojny światowej. W wiejskich społecznościach organizatorzy związków zawodowych byli bici i wsadzani do więzień. Olbrzymia armia weteranów zjechała, domagając się obiecanych pieniędzy, do Waszyngtonu, gdzie rozproszyły ją oddziały dowodzone przez oficerów, którzy mieli się wkrótce odznaczyć podczas drugiej wojny światowej. W wyświetlanych w kinach cotygodniowych kronikach filmowych oglądaliśmy rozwścieczonych farmerów, wylewających rzeki mleka, którego nie mogli z zyskiem sprzedać; niezliczonym rzeszom, które chętnie by się go napiły, brakowało pieniędzy, by je kupić. Coraz więcej ludzi nie miało pracy. Wyeksmitowani lokatorzy i inni bezdomni osiedlali się w powstających w całym kraju slumsach, nazywanych Hoovervilles ku czci urzędującego prezydenta Herberta Hoovera. Ludzie stali w kolejkach po chleb, rodziny żywiły się w garkuchniach. Upadały banki.

Jakimś cudem na tym miniaturowym odcinku wybrzeża w dolnej części Brooklynu, zamieszkiwanym przez oddzielne, lecz stykające się ze sobą społeczności włoskich i żydowskich imigrantów, udało nam się uniknąć najgorszych konsekwencji krachu na giełdzie i Wielkiego Kryzysu. Podobnie działo się chyba w innych rejonach Brooklynu, który jest jedną z pięciu wielkich dzielnic Nowego Jorku i ze swoją dwumilionową ludnością, liczył wówczas i liczy teraz więcej mieszkańców niż większość amerykańskich miast.

Nie wiem, jak to się stało i dlaczego mieliśmy tyle szczęścia.

Wiem za to, że sympatie naszej społeczności kierowały się odruchowo w stronę strajkujących i uciśnionych. To oznaczało, że nie byliśmy republikanami. Śpiewałem wraz z innymi „Hoover, Hoover, ra, ra, ra/Do śmietnika, ha, ha, ha!" podczas marszu z pochodniami w przeddzień wyborów w roku 1932 i była to moja pierwsza akcja polityczna, przedsięwzięta w wieku dziewięciu lat i sześciu miesięcy.

Całej naszej czwórce generalnie dopisywało zdrowie. Nie pamiętam, żeby któreś z nas zapadło na jakąś poważną chorobę przed pięćdziesiątym rokiem życia. Trudno byłoby zresztą powiedzieć, czy komuś coś dokuczało, ponieważ mówienie o chorobach i stresach, jakie wywołują, nie należało w naszej rodzinie do dobrego tonu. Brat, nawet pod koniec życia, gdy cierpiał na potworną infekcję stopy, która spuchła tak, że zdawało się, iż zaraz pęknie, starał się wytrwale bagatelizować swój stan; opóźniał wizytę u doktora z powodu takiej błahostki, aż dalsza zwłoka nie była w ludzkiej mocy i po ludzku możliwa – póki symptomy albo ktoś z jego otoczenia nie zmusił go do pójścia.

Mojej matce przytrafił się jednak w podeszłym wieku wypadek, który miał trwałe i drastyczne konsekwencje. Kiedy wyjechałem do szkoły kadetów lotnictwa w Santa Ana w Kalifornii, matka będąc sama w domu i wieszając zasłony w kuchni, spadła ze stołka i złamała biodro. Dowlokła się jakoś do kuchennego okna i widząc Jeannie Goldman, dziewczynę w moim wieku, która mieszkała dokładnie naprzeciwko po drugiej stronie ulicy, poprosiła ją o pomoc. Jeannie wbiegła na górę – w dzień drzwi mieszkań wtedy nie zamykano, nie było takiej potrzeby – i zatelefonowała po pogotowie.

Być może powodem było czołganie się po podłodze; po zabiegu, jakiemu poddano ją w szpitalu Coney Island, miała jedną nogę krótszą i od tego czasu utykała, chodząc o lasce i w specjalnym bucie z wyższym obcasem.

Wykonywała te same prace domowe, co przedtem, robiła zakupy na Mermaid Avenue i wspinała się na drugie piętro do naszego mieszkania, ale laska i widoczne kalectwo upokarzały ją i bolała nad tym do końca życia. Była tak samo próżna jak ja, albo raczej to ja odziedziczyłem jej próżność. Kiedy potrzebowała pomocy w jakiejś nietypowej sprawie lub po prostu chciała z kimś pogadać, stukała laską w podłogę i na górę przychodziła pani Rosę Kaiser, aby spełnić jej życzenie. Kiedy pani Kaiser, wówczas również wdowa, zmarła i piętro niżej wprowadzili się nowi nieznani lokatorzy, matka upadła na duchu i coraz częściej ogarniała ją beznadziejna cicha rezygnacja, którą widzimy nieraz u ludzi w podeszłym wieku. Nigdy jednak o nic nie prosiła ani się nie skarżyła. Kiedy miałem pięćdziesiąt lat, zaprzyjaźniłem się z pisarzem Jamesem Jonesem, którego matka jeszcze żyła i była bardzo schorowana. Pewnego razu, odpowiadając na jego pytanie, oznajmiłem, że oboje moi rodzice dawno już zmarli.

– Masz szczęście – stwierdził ponuro. A ja go ponuro zrozumiałem.

Sięgając jednak pamięcią wcześniej, w lepsze czasy, odnajduję głęboko satysfakcjonujący epizod, który związał nas mocno ze sobą; mimo że byłem o wiele młodszy od siostry i brata, pomagałem Sylvii i Lee nauczyć matkę angielskiego, by opanowała go w wystarczającym stopniu i mogła wziąć udział w wyborach.

Oddała oczywiście głos na Roosevelta, na Franklina Delano Roosevelta, podobnie jak wszyscy w naszej dzielnicy i, jak nam się zdawało, na całym świecie. A w wyborach na urząd gubernatora stanu Nowy Jork, później zaś senatora, głosowała na Herberta Lehmana, który był nie tylko demokratą Nowego Ładu, lecz również Żydem. Ci kandydaci zawsze wygrywali. Ja wziąłem udział w wyborach dopiero w 1944 roku, pełniąc służbę za oceanem. Oddałem wtedy korespondencyjnie głos na Roosevelta, który ponownie wygrał. Na wojnie nie zostałem ranny, nie zginąłem ani nie wzięto mnie do niewoli i działo się to w dobrych starych, minionych, lecz niezapomnianych czasach, gdy faworyzowani przeze mnie kandydaci mieli największe szansę na wygraną. To już się nie zdarza. Nawet dziś, choć wiem, że to złudzenie, nie wierzę, by istniał wtedy taki dziw natury jak żydowscy republikanie i być może rzeczywiście ich nie było. Mosiężny pierścień świecił się jak złoto.

2. Coney

Coney Island, ze swoimi plażami, kłębiącym się tłumem i kilkoma setkami atrakcji, stanowiła zawsze magiczne miejsce dla dzieci i niczym magnes przyciągała dorosłych. Ludzie walili ze wszystkich stron. Na początku stulecia wpadł tu nawet podróżujący po Stanach Zjednoczonych Zygmunt Freud; wśród zwiedzających był rosyjski pisarz Maksym Górki. W rojącym się w latach trzydziestych tłumie można było spotkać żołnierzy na przepustce i marynarzy ze stojących w porcie amerykańskich i zagranicznych statków handlowych. Całe rodziny, czasami całe rodzinne klany przybywały z Manhattanu, Bronxu i innych części Brooklynu, żeby siedzieć tutaj aż do wieczora. Ci, którzy nie korzystali z szatni i innych łaziebnych urządzeń, rozkładali się na kocach poniżej promenady; przebrawszy się w kostiumy kąpielowe, konsumowali jedzenie przygotowane w domu przed wyjazdem. Miejsce było bardziej znane, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę my, którzy tam mieszkaliśmy, i zdobyło sławę letniego kurortu i terenu rekreacji o wiele wcześniej, niż sobie wyobrażaliśmy – sławę dość wątpliwej próby, gdy zaraz po wojnie secesyjnej w Norton's Point, na zachodnim krańcu tego, co później miało przybrać nazwę Sea Gate, powstała dzielnica rozrywkowa. Goście przybywali tam promem. Norton's Point do tego stopnia zasłynął z przestępczości – z kieszonkowców, prostytutek, szulerów i chuliganów – że wielu cwanych i pozbawionych skrupułów łobuzów zaczęło przenosić się na wschód w bezpieczniejszy rejon, który jakiś czas później miał stać się właściwą Coney Island.