Выбрать главу

Na początku 1982 roku, kiedy leżałem w Rusk Institute w Nowym Jorku, dochodząc do siebie po osłabieniu mięśni spowodowanym moim zespołem Guillaina-Barre'a, postanowiłem wybrać się tam ponownie, tym razem w roli niezastąpionego miejscowego przewodnika. W skróconej autobiograficznej podróży towarzyszyli mi Mary Kay Fish, fizykoterapeutka z północy stanu Nowy Jork, która nigdy nie była na Coney Island, pielęgniarka Valerie Jean Humphries oraz Jeny McQueen, dysponujący samochodem przyjaciel, który był wtedy detektywem – i to bardzo dobrym – w wydziale zabójstw miejskiej policji. Valerie Humphries była jedną z gromadki pielęgniarek, w której zakochałem się podczas trwającej prawie sześć miesięcy kuracji w dwóch szpitalach. Wzięliśmy ślub w 1987 roku i chyba wciąż mnie lubi.

Potem wracałem na Coney Island tylko trzy razy, zawsze z ekipami telewizyjnymi z Europy, które chciały sfilmować do swoich programów miejsce, z którego pochodziłem, zwłaszcza że cieszyło się ono światową sławą i było takie malownicze.

Pierwsza grupa była z Anglii, następna z Niemiec. Ostatnim razem pojechałem tam znowu z ekipą z Anglii. Tak jak poprzednio, wszyscy Europejczycy słyszeli o Coney Island i kiedy przyjechaliśmy i szykowaliśmy się do wyjścia z furgonetki oraz samochodu, oczy płonęły im z przejęcia. Bez wątpienia widzieli wszyscy bardziej nowoczesne i luksusowe wesołe miasteczka w różnych krajach i miastach. Ale to była Coney Island, a w ich umysłach Coney Island stanowiła świetlany mit, o którym od dawna słyszeli i który zawierał w sobie szczególną mistykę.

Ich entuzjazm był zaraźliwy; ja też się zapaliłem i uświadomiłem sobie, że jestem tu gospodarzem. U Nathana, gdzie ich zaprowadziłem, ruszyłem z większym niż inni apetytem do rożna po hot dogi i obok, po frytki (z dodatkową porcją soli, proszę). Podchodzili do lady z pełnym respektu onieśmieleniem. Żarcie u Nathana zawsze wywierało duże wrażenie na moich Europejczykach, szczególnie tych z Wielkiej Brytanii, w której produkowane bezpłciowe kiełbaski stanowią przedmiot szyderczych żartów od czasów racjonowania żywności w trakcie ostatniej wojny światowej.

Działo się to w maju 1994 roku i znowu było to wspaniałe przeżycie, przygoda dla nas wszystkich. Tam, gdzie znajdował się kiedyś Luna Park, stało osiedle mieszkaniowe, w miejscu Steeplechase ciągnął się przez kilka przecznic pusty teren, ale najwyraźniej im to nie przeszkadzało.

Nieczynna wieża spadochronowa była dla nich wieżą Eiffla z porudziałej stali.

Był środek tygodnia, normalny szkolny dzień i nie spotkaliśmy dużych tłumów. Z czynnych niegdyś na Coney Island wysokich obiektów ostały się tylko Cudowne Koło i Cyklon, lecz im nie robiło to dużej różnicy.

Nigdy nie widzieli chyba na oczy takiego deptaka, takiej szerokiej długiej piaszczystej plaży i oceanu, który ciągnął się po sam horyzont. Wyludniony krajobraz tchnął spokojem i doskonałością, miał w sobie coś wysublimowanego i odwiecznego.

Na Surf Avenue, którą kiedyś całą zajmowały ciągnące się prawie bez końca, reklamowane ochrypłym głosem atrakcje, teatrzyki oraz budki z lodami i napojami, stragany były teraz stłoczone na niewielkim terenie i na ogół handlowano tam używanymi rzeczami. To też ich nie zniechęciło.

Nie mieli nic przeciwko temu. Wśród mechanicznych urządzeń było więcej niż kiedykolwiek przedtem zminiaturyzowanych huśtawek dla dzieci, ale towarzyszący mi Europejczycy nie odczuwali oczywiście braku atrakcji, które zlikwidowano.

I nie przejmowali się, gdy mówiłem o zmianach. Dla nich ta wizyta była wielką frajdą – nawet jeśli mieli tu nigdy nie wrócić.

Valerie i ja przejechaliśmy się Cudownym Kołem, a oni kręcili film, siedząc z nami wysoko w gondoli. Ale Cudowne Koło to fraszka. Cyklon nie. Drżąc z podniecenia, dźwiękowiec oraz młoda Brytyjka, która była asystentką producenta, postanowili, że zaryzykują; kiedy wygramolili się potem z wagonika i dołączyli do nas, mieli pobladłe twarze i opowiadali z niedowierzaniem o mrożącej krew w żyłach przygodzie. Chociaż był dzień powszedni, dzieci oblegały karuzele. Przy bocznych uliczkach parkowały szkolne autobusy. Dzieciaki przywieziono z kilku różnych szkół na wiosenną wycieczkę. W oddzielnych gromadkach skupiali się czarni, brązowi, biali i Azjaci -jedna grupa przyjechała z ortodoksyjnej żydowskiej szkoły – i wszędzie rozbrzmiewały radosne wybuchy śmiechu, kiedy wirowały na orbitach różnych mechanizmów, z pewnością znakomicie się bawiąc (na co powinno się pozwalać dzieciom na całym świecie).

Może się łudzę, ale myślę, że ja bawiłem się lepiej.

Irwin Shaw nie żyje i boleśnie brakuje go wszystkim, którzy znali i podziwiali jego wielki umysł i porywczy wielkoduszny charakter. Zmarł również James Jones. Obaj byli znanymi pisarzami, kiedy ukazał się „Paragraf 22" i choć nie znali jego autora, chwalili książkę przed publikacją i pomogli jej pomyślnie wystartować. A potem zostaliśmy przyjaciółmi. Mario Puzo skarży się na nogi. Moje wciąż są słabe po tej neuropatii sprzed piętnastu lat (i po piętnastu latach starzenia się). Speed Vogel coraz częściej zapada na infekcję dróg oddechowych i bierze coumadin przeciw skrzepom krwi. Julie Green też bierze teraz coumadin, podobnie jak David Goodman i moja siostra Sylvia. Lou Berkman zmarł na chorobę Hodgkina tak jak to opisałem w „Ostatnim rozdziale". Moja pierwsza żona także już zmarła – na raka płuc; na to samo zmarła moja szwagierka Pearlie. George Mandel wciąż jest aktywny, jak zawsze w dobrym humorze i słuch nie pogarsza mu się, szybciej niż innym. Marvin Winkler, choć ma wielką nadwagę, trzyma się całkiem nieźle, podobnie jak jego żona Evelyn, która pracuje w Kalifornii jako przedszkolanka i za każdym razem, kiedy rozmawiamy przez telefon, dziwi się, że wszyscy przeżyliśmy tyle lat i cieszymy się na ogół dobrym zdrowiem. Pierwszego maja dzwoni zawsze z Kalifornii, żeby życzyć mi wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. Co rok w lutym staram się nie zapomnieć zatelefonować do niego w urodziny, które przypadają pod koniec miesiąca. (W Eugene w Oregonie mieszka facet, z którym nigdy się nie spotkałem ani nie rozmawiałem i który nazywa się Bradford Willett. Od mniej więcej trzydziestu lat, czyli od ukazania się „Paragrafu 22", przysyła mi życzenia urodzinowe. Mimo że zmieniłem kilka razy miejsce zamieszkania, zawsze udaje mu się mnie zlokalizować. Kiedy zaczął, miał prawdopodobnie koło dwudziestki, i dostając te kartki, cieszę się i jestem głęboko wzruszony).

Czasami trudno jest dziś, spoglądając wstecz, uświadomić sobie, naprawdę uwierzyć, że poszedłem na studia – w latach mojej młodości nie zdarzało się to, jak mówiłem, zbyt często i wielką popularnością cieszyły się filmy o życiu na uczelni, które były zawsze romatycznymi komediami; trudno także uwierzyć, że potem uczyłem na uniwersytecie – marzenie o czymś takim byłoby na Coney Island czystym szaleństwem – i, co więcej, że studiowałem przez rok jako stypendysta w Kolegium Świętej Katarzyny na Uniwersytecie Oksfordzkim w Anglii i po jednym semestrze, który spędziłem tam w 1991 roku jako Christiensen Fellow, zostałem mianowany honorowym członkiem fakultetu.

Pomyślcie tylko: jestem honorowym członkiem Kolegium Świętej Katarzyny Uniwersytetu Oksfordzkiego.

Mogę być i jestem zadowolony z wielu rzeczy, w tym z samego siebie. Chciałem odnieść sukces i odniosłem go. Wyglądam na młodszego, niż jestem, o wiele młodszego od ludzi, którzy są młodzi, i cieszę się zdecydowanie dobrym zdrowiem. Wciąż dopisuje mi apetyt, wspierany przez znakomity system trawienny, który nigdy mnie nie zawiódł. W dalszym ciągu mam większość włosów na głowie i prawdopodobnie wystarczający dochód, żeby żyć nieźle tak długo, jak długo mi się podoba, i zostawić wystarczającą, jak mi się wydaje, schedę swoim spadkobiercom. (Valerie, siostrze Sylvii i dzieciom, Erice i Tedowi). Kocham moją żonę, pociągają mnie inne kobiety, mam wielu bliskich przyjaciół i właśnie skończyłem pisać tę książkę.

Zostanie opublikowana mniej więcej za rok i spodziewam się, że wiele z tego, co tu właśnie napisałem, będzie nadal prawdą, gdy to się stanie.

***