Выбрать главу

Nawet dziś, po tylu latach, ludzie, których spotykam i którzy pamiętają dobrze wycieczki na Coney Island, dziwią się, gdy mówię, że tam się wychowałem, że mieszkały tam całe rodziny i że dorastały i w dalszym ciągu dorastają dzieci.

W pamięci mają rozciągające się na wszystkie strony, ogrodzone siatką ogromne wesołe miasteczka z mnóstwem atrakcji, karuzel, estrad i budek z jedzeniem, które zamykano na klucz pod koniec każdego sezonu i otwierano dopiero na wiosnę. W rzeczywistości jednak wesołe miasteczka zajmowały pas ziemi długi najwyżej na piętnaście przecznic i szeroki na jedną -między Surf Avenue i promenadą, w nadmorskiej miejscowości, która ma dwie i pół mili długości i pół mili szerokości i która jak na współczesne warunki była całkiem gęsto zaludniona i miała pokaźną liczbę stałych mieszkańców. Już w 1929 roku, kiedy poszedłem do przedszkola, na Coney Island mieszkało dość rodzin z małymi dziećmi, żeby przepełnione były dwie działające tam szkoły podstawowe – choć każda z nich miała cztery piętra i zajmowała całą przecznicę. Jedna znajdowała się w dzielnicy żydowskiej, druga we włoskiej, ale ten podział na Żydów i Włochów nie był czymś absolutnym. Bartolini, Palumbo, Salimeri i Charlie Andersen chodzili do mojej szkoły numer 188. Klineline (Niemiec) i Bannon mieszkali na mojej ulicy, a Mandelowie, Goldbergowie i Kesslerowie chodzili do drugiej podstawówki numer 80, która stała przy Mermaid Avenue obok kościoła katolickiego i zbudowanej z żółtej cegły synagogi, bodaj czy nie największej z kilku synagog na Coney Island. Julia Ravelli chodziła do mojej klasy przez wszystkie lata szkoły podstawowej.

Druga kamienica, w której mieszkaliśmy, należała przez kilka lat po naszym wprowadzeniu się do rodziny Provenzano. Zajmowali mieszkanie na pierwszym piętrze od frontu, naprzeciwko Kaiserów, od których dzielił ich wielki hali, służący czasami jako miejsce zabaw. Tony Provenzano był ode mnie o rok starszy, odpowiednio wyższy i prawdopodobnie silniejszy. Nigdy nie musiałem się o tym przekonywać. Przejawiał irytujący upór w swej niechęci do współpracy, pozwalając mi bez słowa protestu decydować, w jakie gry będziemy się bawili, lub obejmować stanowisko kapitana drużyny, na co mieli ochotę wszyscy nasi rówieśnicy. W mieszkaniu Provenzanów była pianola z mnóstwem wałków. Wzbudzała moją bezgraniczną fascynację; mogłem jej słuchać tak długo, jak mi pozwalano. Tony miał również wielką kolekcję ołowianych żołnierzyków, pierwszych, jakie widziałem, i nimi także się bawiliśmy, choć z ołowianymi żołnierzykami niewiele można zrobić poza tym, że się je ustawi, gapi na nie i próbuje bez większego powodzenia bawić się w wojnę. Po drugiej stronie hallu, w mieszkaniu Irvinga Kaisera mieli wczesny model patefonu – victrolę, jak generalnie nazywano wtedy wszystkie patefony. Nakręcało się go ręczną korbką. Ulubiona płyta, którą wolałem nawet od Enrica Carusa, miała tytuł „Cohen przy telefonie". Był to komiczny monolog zdesperowanego mężczyzny z żydowskim akcentem, który próbował się bez skutku gdzieś dodzwonić. Płyty, podobnie jak te, które puszczaliśmy znacznie później w naszych piwnicznych klubach, były zrobione z szelaku; odtwarzało się je za pomocą metalowej igły i łatwo się tłukły. W mieszkaniu Kaisera było kilkutomowe dzieło „Księga wiedzy", które całymi godzinami przykuwało naszą uwagę. (Przez krótki okres Kaiserowie mieli lokatorkę, która również przykuwała moją uwagę. Była to energiczna młoda panienka z Pensylwanii, przechadzająca się swobodnie w halce i staniku po mieszkaniu. Często schodziłem na dół i przesiadywałem u Irvinga w nadziei, że znowu zobaczę ją w negliżu. Po mniej więcej tygodniu zaczął odwiedzać j ą dżentelmen w średnim wieku, właściciel koncesji w wesołym miasteczku. A po dwóch tygodniach usunęła ją policja). W „Księdze wiedzy" zawarte były nie tylko proste informacje o prawie wszystkim, co istnieje na świecie; dostarczała również instrukcji, jak robić i wytwarzać różne rzeczy. Bracia Howie i Henny Ehrenmanowie z kamienicy przy Surf Avenue, zaraz za rogiem, do dziś pamiętają, jak któregoś popołudnia spaliłem najlepszą patelnię ich matki, demonstrując na podstawie instrukcji z „Księgi wiedzy", jak zrobić doskonałe cukierki toffi. Pamiętają, że nic nie wyszło również z moich toffi.

Kiedy Nettie, jedna z dwóch córek Provenzanów (druga nazywała się Rosemarie) brała kościelny ślub, Hellerowie uczestniczyli w nim w komplecie, być może z wyjątkiem mojego brata, który starał się unikać podobnych uroczystości tak samo zawzięcie, jak próbuję ich teraz unikać ja sam. Po raz pierwszy znaleźliśmy się wtedy w jakimkolwiek chrześcijańskim kościele. Nie jestem pewien, czy wszyscy uważaliśmy, że mamy prawo tam przebywać.

Po sprzedaży kamienicy rodzina Provenzano przeprowadziła się do włoskiej części Coney Island, na Surf Avenue, naprzeciwko terenu, który zajmował Steeplechase Park. Co najmniej raz poszedłem odwiedzić ich w nowym mieszkaniu. Gdy ponownie tamtędy przechodziłem, Tony miał budkę z jedzeniem i pomachaliśmy sobie. Kiedy mijałem ten dom po raz ostatni, budka zniknęła. Podobnie zresztą jak cały Steeplechase Park, oprócz nieczynnej wieży spadochronowej, która wciąż wznosi się niczym posępne memento, prawdopodobnie dlatego, że koszty rozbiórki przekraczają kwotę, którą ktoś chciałby wyłożyć, by się jej pozbyć. A Irving Kaiser, jak już wspomniałem, zginął na wojnie we Włoszech. Jeśli, zgodnie z tym, co słyszałem, rzeczywiście trafił go pocisk artyleryjski, być może nie zdawał sobie nawet sprawy, co go zabiło. Pod tym jednym względem, wyłącznie pod tym, można powiedzieć, że miał szczęście.

Dzielnica włoska istnieje do tej pory; najlepiej znane wówczas włoskie restauracje, Gargulio i Carolina, wciąż funkcjonują. Ale prawie całą dzielnicę żydowską aż do szlabanów osiedla Sea Gate, strzeżonego teraz czujniej niż kiedykolwiek przedtem przez prywatnych ochroniarzy, zamieszkuj ą dziś przeważnie Latynosi i Afroamerykanie. Jest mniej sklepów, chyba ani jednego supermarketu, i sądząc z tego, co piszą w gazetach, wskaźnik przestępczości znacznie wzrósł w porównaniu z moimi czasami. Kiedy ostatni raz tam byłem, sklepy przy Mermaid Avenue jeszcze stały, ale większość witryn była zabita deskami i nic się nie działo w środku. Zastanawiałem się, co robią mieszkańcy, kiedy muszą odwiedzić drugstore, krawca albo szewca. Ludzie z Sea Gate muszą dziś jechać niezły kawałek do centrum handlowego, żeby cokolwiek kupić. Na rogu Surf Avenue i Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, gdzie stały kiedyś dwie moje kamienice, wznoszą się dwa wieżowce osiedla mieszkaniowego.

Coney Island znajduje się oczywiście w dolnej, najniżej położonej części Brooklynu. Leży niczym odwrócone kowadło na południowym skraju tej dzielnicy, omywana przez Atlantyk tuż przy wejściu do nowojorskiego portu. Przylega do Brooklynu w okolicach Gravesend i ciągnie się od Norton's Point na zachodnim krańcu wchodzącej w jej skład Sea Gate (im dalej na wschód, tym niższe są numery poprzecznych ulic: przy Ósmej Zachodniej znajduje się teraz miejskie Akwarium) aż do Ocean Parkway. W tym miejscu zaczyna się sąsiednia miejscowość o nazwie Brighton lub Brighton Beach. Za Brighton Beach jest Sheepshead Bay z licznymi niegdyś restauracjami rybnymi i flotyllami wycieczkowo-rybackich łodzi. A po południowej stronie zatoki, przy tym samym biegnącym nieprzerwanie odcinku wybrzeża leży mniejsza miejscowość Manhattan Beach. Manhattan Beach słynęła kiedyś z eleganckich hoteli oraz wytwornych mieszkańców i letników, którzy przyjeżdżali przede wszystkim na wyścigi konne w Sheepshead Bay. W późniejszym okresie powstały tam dwa modne kasyna; nie były to jednak jaskinie hazardu, lecz sale taneczne, w których występowali sławni wówczas piosenkarze i zespoły. Brighton Beach słynęła z zawodników i turniejów piłki ręcznej. Za najbardziej zamożną miejscowość uchodziła Manhattan Beach; następna była Sea Gate, potem Brighton. Coney Island zajmowała najniższe miejsce, jeśli chodzi o poziom dochodów, ale była zdecydowanie najbardziej znana i ekscytująca. Ludzie z innych miejscowości często przyjeżdżali do nas, żeby potańczyć w naszych klubach i pojeździć na karuzeli. My nie wybieraliśmy się do nich zbyt często.

Choć z całą pewnością nie można jej określić mianem slumsów, Coney Island, z wyjątkiem Sea Gate, była w moich czasach zaniedbaną dzielnicą i teraz jest nią w znacznie większym stopniu niż w przeszłości. Dziś wydaje mi się raczej niechlujnym miejscem i musiała wówczas sprawiać takie samo wrażenie na ludziach zamożniejszych od nas, którzy tam nie mieszkali. Z upływem lat moja matka coraz mniej lubiła Coney z powodu panującego tu zgiełku i chuligańskich wybryków, zwłaszcza w lecie, gdy po ulicach czasami aż do późnego wieczoru spacerowały tłumy ludzi. Okna mieszkania często były otwarte w nocy, działo się to bowiem przed upowszechnieniem klimatyzacji. Matka lubiła się kąpać i zanim złamała biodro, chodziła w słoneczne dni na plażę, zabierając ze sobą pustą butelkę po mleku, żeby nalać do niej morskiej wody i po powrocie umyć w niej stopy. Wyprowadzał ją jednak z równowagi i złościł wulgarny hałas i nieustanny ruch, wielkość i aktywność kłębiącego się wszędzie tłumu. Z goryczą określała naszą część świata mianem chozzer mart, świńskiego targu. W jej narzekaniach mogłem usłyszeć skryty wyrzut, lecz tak samo skrycie nie podzielałem jej zdania, sam bowiem współtworzyłem ten rejwach i znalazłszy się w odpowiednim wieku, by zapisać się do jednego z miejscowych klubów, przyczyniałem się bezmyślnie do eskalacji hałasu i nieporządku na ulicach, uczestnicząc w długich nocnych pogwarkach i imprezach, w trakcie których z wystawionych przez okna klubowych głośników płynęła nieprzerwanie skoczna muzyka.