Выбрать главу

Magnus Manson czeka przy schodach, zgodnie z tym, co mówił szeregowiec Wilkes, jednak olbrzymi marynarz nie siedzi, a stoi z pochyloną głową i ramionami, które nie mieszczą się w niskim przejściu. Jego blada, guzowata twarz i pokryte zarostem policzki przypominają Crozierowi obrany zgniły ziemniak wciśnięty pod uszankę. Marynarz unika wzroku komandora.

– O co chodzi, Manson? – Komandor nie używa ostrego tonu, którym zwracał się do swego porucznika. Przemawia opanowanym, pewnym siebie głosem, za którym kryje się groźba chłosty i powieszenia.

– O te duchy, komandorze. – Magnus Manson ma zaskakująco cienki, niemal dziecięcy głos. Kiedy Terror i Erebus zatrzymały się w zatoce Disko przy zachodnim wybrzeżu Grenlandii w czerwcu tysiąc osiemset czterdziestego piątego roku, komandor sir John Franklin uznał za stosowne zwolnić dwóch ludzi – szeregowca piechoty morskiej i żaglomistrza z Terroru Crozier zasugerował, by zwolniono z jego statku także marynarza Johna Browna i szeregowca Aitkena – poruszali się jak inwalidzi i nigdy nie powinni byli zostać dopuszczeni do udziału w takiej podróży – później jednak żałował, że wraz z tamtą czwórką nie odesłał do domu także Mansona. Czasami trudno było stwierdzić, czy człowiek ów jest upośledzony umysłowo, czy tylko beznadziejnie głupi.

– Manson, wiesz, że na Terrorze nie ma żadnych duchów.

– Tak jest, komandorze.

– Spójrz na mnie.

Manson podnosi głowę, lecz nadal unika wzroku Croziera. Jego oczy wydają się zdumiewająco małe na tle okrągłej bladej twarzy.

– Czy odmówiłeś wykonania rozkazu pana Thompsona i nie zaniosłeś węgla do kotłowni, marynarzu Manson?

– Nie, proszę pana. Tak, proszę pana.

– Wiesz, jakie są konsekwencje odmowy wykonania rozkazu na tym statku? – Crozier czuje się tak, jakby przemawiał do małego chłopca, choć Manson ma co najmniej trzydzieści lat. Twarz marynarza rozpromienia się nagle; wreszcie usłyszał pytanie, na które może bez trudu odpowiedzieć:

– Tak jest, komandorze. Chłosta. Dwadzieścia batów. Sto batów, jeśli odmówię drugi raz. Powieszenie, jeśli nie posłucham prawdziwego oficera, a nie pana Thompsona.

– Zgadza się. – Crozier kiwa głową. – A czy wiedziałeś, że komandor może także wymierzyć każdą karę, jaką uzna za stosowną w odniesieniu do przewinienia, którego się dopuściłeś?

Manson spogląda nań z zakłopotaniem. Nie zrozumiał pytania.

– Mówię, że mogę ukarać cię, jak tylko zechcę, Manson – mówi komandor.

Na twarzy marynarza maluje się wyraz ulgi.

– Tak, jasne, panie komandorze.

– Zamiast dwudziestu batów – kontynuuje Francis Crozier – mógłbym kazać cię zamknąć na dwadzieścia godzin w Kajucie Zmarłych bez żadnego światła.

Z białej twarzy Mansona odpływają resztki krwi, robi się tak blady, że Crozier odsuwa się lekko na bok w obawie, że marynarz lada moment zemdleje.

– Nie… nie zrobiłby pan… – Dziecięcy głos zaczyna się łamać, jakby Manson był bliski płaczu.

Crozier milczy przez dłuższą chwilę, w ciszy słychać tylko syk płomienia jego lampy. Pozwala, by marynarz dobrze przyjrzał się jego twarzy. Wreszcie mówi:

– Jak myślisz, co to za odgłosy, Manson? Ktoś opowiadał ci historie o duchach?

Manson otwiera usta, przez chwilę jednak milczy, jakby nie mógł zdecydować się, na które pytanie odpowiedzieć najpierw. Na jego dolnej wardze tworzy się warstwa lodu.

– Walker – mówi wreszcie.

– Boisz się Walkera?

James Walker, przyjaciel Mansona, jego rówieśnik i niemal taki sam idiota, zginął tydzień wcześniej, był ostatnią ofiarą lodowego monstrum. Przepisy wymagały, by załoga utrzymywała drożne otwory w lodzie w pobliżu okrętu, nawet jeśli lód miał dziesięć lub piętnaście stóp grubości, by w razie pożaru na pokładzie było czym ugasić ogień. Walker wraz z dwójką pomocników wypełniał właśnie takie zadanie, otwierając na nowo stary otwór, który zamarzłby w niecałą godzinę, gdyby nie wzmocniono go metalowymi kołkami. Biały potwór wypadł zza wału lodowego, w mgnieniu oka oderwał ramię marynarza i zmiażdżył mu żebra, a następnie zniknął w ciemnościach, nim uzbrojeni strażnicy na pokładzie zdążyli podnieść strzelby.

– Walker opowiadał ci historie o duchach? – pyta Crozier.

– Tak jest, komandorze. Nie, komandorze. Jimmy powiedział mi dzień przed tym, jak to coś go zabiło: „Magnus, gdyby kiedyś dopadło mnie to diabelskie nasienie z lodu – mówił – wrócę do ciebie i wyszepczę ci do ucha, jak zimno jest w piekle”. Bóg mi świadkiem, komandorze, właśnie to powiedział mi Jimmy. A teraz słyszę, jak próbuje się stamtąd wydostać.

Jakby na zawołanie kadłub skrzypi, zamarznięty pokład pod ich stopami jęczy głucho, później przyłączają się do nich żelazne klamry na belkach. W ciemności rozlega się głośny zgrzyt i drapanie obejmujące cały okręt. Lód jest niespokojny.

– Właśnie ten dźwięk cię niepokoi, Manson?

– Tak, komandorze. Nie, komandorze.

Kajuta Zmarłych znajduje się trzydzieści stóp dalej przy sterburcie, tuż Za ostatnim zbiornikiem z wodą, kiedy jednak ustaje hałas dochodzący z zewnątrz, Crozier słyszy jedynie zgrzyt i szuranie łopat w kotłowni.

Ma dość tych bzdur.

– Wiesz, że twój przyjaciel nie wróci, Magnus. Leży w magazynie, we własnym hamaku, wraz z innymi zmarłymi, zamarznięty na kość i owinięty szczelnie trzema warstwami naszego najgrubszego płótna żaglowego. Jeśli słyszysz jakieś dźwięki dobiegające z tamtej kajuty, to możesz być pewny, że to tylko szczury, które próbują się do nich dostać. Dobrze o tym wiesz, Magnusie Mansonie.

– Tak jest, komandorze.

– Nie będę tolerował nieposłuszeństwa na tym okręcie, marynarzu Manson. Musisz podjąć teraz decyzję. Przynoś węgiel, kiedy pan Thompson ci każe. Schodź po zapasy na najniższy pokład, kiedy pan Diggle cię tam wyśle. Wykonuj wszystkie rozkazy szybko i bez słowa sprzeciwu. Inaczej staniesz przed sądem… przede mną… a potem spędzisz zimną, ciemną noc w Kajucie Zmarłych.

Manson bez słowa salutuje, podnosi wielki worek z węglem i ciągnie go w stronę rufy, w ciemność.

***

Mechanik, ubrany tylko w sztruksowe spodnie i podkoszulek z długim rękawem, pracuje łopatą obok czterdziestosiedmioletniego palacza, Billa Johnsona. Drugi palacz, Lukę Smith, jest na dolnym pokładzie, gdzie odpoczywa przed swoim dyżurem. Główny palacz Terroru, młody John Torrington, umarł pierwszego stycznia 1846 roku, jako pierwsza ofiara ekspedycji. Była to jednak śmierć z przyczyn naturalnych. Wyglądało na to, że lekarz Torringtona namówił dziewiętnastolatka, by wybrał się na morską wyprawę i w ten sposób wyleczył nękającą go gruźlicę. Młodzieniec umarł po dwóch miesiącach spędzonych w łóżku, kiedy to ich okręty stały uwięzione w lodzie przy wyspie Beechey, tamtej pierwszej zimy. Doktor Peddie i McDonald powiedzieli Crozierowi, że płuca chłopaka były wypełnione pyłem węglowym tak szczelnie jak kieszenie kominiarza.

– Dziękuję, komandorze – mówi młody mechanik, przerzucając węgiel. Marynarz Manson zrzucił właśnie na ziemię drugi worek z węglem i ruszył po trzeci.

– Proszę bardzo, panie Thompson. – Crozier zerka na palacza Johnsona. Bill Johnson jest od niego cztery lata młodszy, ale wygląda na trzydzieści lat starszego. Każda zmarszczka na jego twarzy wypełniona jest warstwą czarnego pyłu. Nawet jego bezzębne dziąsła są szare. Crozier nie chce udzielać reprymendy swemu mechanikowi w obecności palacza, mówi jednak:

– Mam nadzieję, że nie będziemy już więcej wykorzystywać żołnierzy jako posłańców, gdyby podobna sytuacja zaistniała w przyszłości, w co bardzo wątpię.