Wszyscy chcieli jak najszybciej spuścić łódź na wodę. Po kilku chóralnych „hej-ho” i „raz-dwa-trzy” ciężki welbot zsunął się z lodu, dziób zanurzył się na dwie stopy w ciemnej wodzie, wioślarze zaczęli odpychać się od krawędzi lodu, ludzie stojący na lodzie naparli na rufę i wreszcie łódź opadła na wodę – pierwsza jednostka pływająca z Erebusa i Terroru po ponad dwóch latach i dziewięciu miesiącach przerwy.
Wszyscy wznieśli spontaniczny okrzyk radości, po nim zaś tradycyjne potrójne „hip hip hurra”.
Peglar skierował łódź na środek przesmyku i starał sieją tam utrzymać – nie było to łatwe, gdyż przesmyk miał tutaj niewiele ponad dwadzieścia stóp szerokości, a czasem był tak wąski, że ledwie mieściły się w nim wiosła – a gdy znalazł wreszcie chwilę, by się odwrócić i spojrzeć do tyłu, zobaczył już tylko nieprzeniknioną ścianę mgły.
Przez następne dwie godziny Harry Peglar czuł się jak we śnie. Zdarzyło mu się już wcześniej sterować małą łodzią w lodzie – dwa lata temu, kiedy szukali dobrej przystani dla obu okrętów przy wyspie Beechey, ponad tydzień pływali wzdłuż brzegu w łodziach, a Peglar dowodził jedną z nich – było to jednak zupełnie inne doświadczenie. Przesmyk wciąż był bardzo wąski, niekiedy tak wąski, że nie wiosłowali, lecz odpychali się wiosłami od lodowych brzegów. Od czasu do czasu kanał zakręcał w lewo lub prawo, jednak zakręty te nigdy nie były tak ciasne, by łódź nie mogła się w nich zmieścić. Zwały lodu i śniegu ograniczały widoczność po obu stronach, mgła na przemian gęstniała, to znów podnosiła się, by później znów okryć ich szarym całunem. Dźwięki wydawały się jednocześnie przytłumione i wzmocnione, co budziło we wszystkich dziwny niepokój, po jakimś czasie marynarze porozumiewali się więc wyłącznie szeptem.
Kilkakrotnie natknęli się na miejsca, gdzie pływający lód blokował im drogę albo też sam przesmyk był zamarznięty. Marynarze wychodzili wówczas z łodzi i odpychali krę za pomocą pik albo rozbijali lód kilofami. Kilku ludzi zostawało potem na brzegu, by za pomocą lin przeciągać ciężką łódź przez wąski kanał. Później przesmyk znów rozszerzał się na tyle, że marynarze mogli wejść do łodzi i wiosłować.
Przeciskali się tak do przodu niemal przez całe dwie godziny, które dał im komandor Crozier, kiedy zygzakowaty przesmyk znów się zwęził. Burty zgrzytały o brzegi, gdy marynarze odpychali się wiosłami od lodu. Nagle wypłynęli na najszerszy pas otwartej wody, jaki widzieli podczas tej podróży. Jakby chcąc upewnić ich, że najgorsze mają za sobą, mgła podniosła się i ukazała ich oczom setki jardów falującej wody.
Dotarli do otwartego morza albo do wielkiego jeziora w lodzie. Smuga słonecznego światła, która przebiła się przez warstwę chmur, zabarwiła wodę na niebiesko. W lazurowym morzu pływało kilka niskich gór lodowych różnej wielkości. Marynarze przysłonili oczy, chroniąc je przed jaskrawym światłem odbitym od lodu, śniegu i wody.
Sześciu wioślarzy wzniosło spontaniczny okrzyk radości.
– Jeszcze nie, panowie – powiedział porucznik Little, który stanął na dziobie i oglądał okolicę przez swą mosiężną lunetę. – Nie wiemy jeszcze, czy to ciągnie się dalej… czy z tego jeziora jest jakaś inna droga prócz tej, którą tu przypłynęliśmy. Sprawdźmy to, zanim wrócimy.
– Och, na pewno się ciągnie! – krzyknął wioślarz o nazwisku Berry. – Czuję to w kościach. Dopłyniemy tędy do samego ujścia rzeki. Wrócimy po resztę, rozwiniemy żagle i będziemy tam jutro przed kolacją.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Alex – odparł porucznik Little. – Ale najpierw musimy poświęcić trochę czasu i wysiłku, żeby to sprawdzić. Chciałbym przywieźć naszym towarzyszom naprawdę dobre wieści.
Pan Reid, lodomistrz, wskazał na przesmyk, z którego właśnie wypłynęli.
– Tutaj jest pełno szczelin. Możemy potem nie trafić do właściwej, jeśli jej teraz nie oznaczymy. Podpłyńmy tam. Panie Peglar, może wziąłby pan zapasową pikę i wbił ją w śnieg przy brzegu. Wtedy na pewno tu trafimy.
– Tak jest – odparł Peglar.
Oznaczywszy właściwy przesmyk, wypłynęli ponownie na otwartą wodę. W odległości niecałych stu jardów od wejścia do kanału na falach unosiła się olbrzymia góra lodowa.
– Moglibyśmy rozbić na niej obóz i jeszcze mielibyśmy mnóstwo miejsca – powiedział Henry Sait, jeden z marynarzy Terroru siedzących przy wiosłach.
– Nie chcemy rozbijać obozu – odrzekł porucznik Little. – Mamy już dość rozbijania obozów na całe życie. Chcemy płynąć do domu.
Marynarze odpowiedzieli mu chóralnym okrzykiem aprobaty i naparli mocniej na wiosła. Peglar zaintonował szantę, a wioślarze wnet się do niego przyłączyli, po raz pierwszy od wielu miesięcy śpiewając prawdziwą marynarską pieśń.
Zajęło im to trzy godziny – godzinę ponad czas, w którym powinni byli wrócić do pozostałych – ale musieli mieć pewność.
„Otwarta” woda była iluzją; jezioro w lodzie miało półtorej mili długości i dwie trzecie mili szerokości. Wzdłuż brzegów otwierały się dziesiątki szczelin i przesmyków wiodących na południe, wszystkie jednak były w rzeczywistości tylko krótkimi zatoczkami.
Dotarłszy do południowo-wschodniego brzegu jeziora, przycumowali łódź do lodowej półki, a potem wyciosali w grubej na sześć stóp warstwie lodu schody, jakby była to keja. Wszyscy marynarze wspięli się na powierzchnię lodu i spojrzeli w stronę, w której mieli nadzieję ujrzeć kolejne pasmo otwartej wody.
Płaska biała równina. Śnieg, lód i seraki. Niebo znów zasnuwało się chmurami, nad lodem sunęła mgła. Zaczął padać śnieg.
Kiedy już porucznik Little rozejrzał się we wszystkich kierunkach, usadzili najmniejszego uczestnika wyprawy, Berry’ego, na ramionach największego, trzydziestosześcioletniego Billy’ego Wentzalla, i wręczyli mu lunetę. Berry obserwował horyzont, mówiąc Wentzallowi, kiedy ma się obrócić.
– Ani jednego pingwina – oświadczył w końcu. Był to stary żart, odnoszący się do podróży komandora Croziera na drugi biegun. Nikt się nie roześmiał.
– Widzisz gdzieś ciemniejsze niebo? – spytał porucznik Little. – Takie jak nad otwartą wodą? Albo czubek jakiejś dużej góry lodowej?
– Nie, panie poruczniku. Widzę tylko chmury. Little skinął głową.
– Wracajmy, chłopcy. Harry, zejdź pierwszy do łodzi i przytrzymaj ją, dobrze?
Żaden z nich nie odezwał się ani słowem podczas półtoragodzinnej drogi powrotnej przez jezioro. Słońce zniknęło, a nad wodą pojawiła się mgła, wkrótce jednak zobaczyli ogromną górę lodową, co upewniło ich, że płyną we właściwym kierunku.
– Jesteśmy już prawie przy przesmyku! – zawołał Little z dziobu. Chwilami mgła była tak gęsta, że Peglar z trudem dostrzegał sylwetkę porucznika. – Panie Peglar, trochę na lewo, proszę.
– Tak jest.
Wioślarze nawet nie podnosili głów, pogrążeni w niewesołych rozmyślaniach. Znów padał na nich śnieg, tym razem jednak z północnego zachodu. Teraz przynajmniej zwróceni byli do niego plecami.
Kiedy mgła podniosła się na chwilę, od brzegu dzieliło ich nie więcej niż sto stóp.
– Widzę tyczkę – oświadczył pan Reid beznamiętnym tonem. – Trochę na prawo, Harry. Nieźle ci poszło.
– Coś jest nie tak – powiedział nagle Peglar.
– Co masz na myśli? – zdziwił się porucznik. Kilku marynarzy podniosło w końcu głowy i spojrzało pytająco na Peglara. Siedzieli zwróceni tyłem do dziobu, nie widzieli więc, co dzieje się przed łódką.