Po kilkunastu minutach falowanie ustało, a zamarznięta powierzchnia morza pod naszymi stopami znów była nieruchoma i twarda jak skała. Wróciliśmy do namiotów.
Godzinę później lód znów zaczął się kołysać i pękać. Niektórzy ponownie wybiegli z namiotów, przerażeni, jednak co odważniejsi marynarze pozostali w swoich śpiworach. Ci z nas, którzy salwowali się ucieczką, wpełzli ostatecznie z powrotem do ciasnych namiotów – wypełnionych chrapaniem i smrodem ludzi, którzy nie myli się i nie zmieniali ubrań od kilku miesięcy – dziękując Bogu za gęste ciemności, które skrywały ich zawstydzone twarze.
Przez cały następny dzień ciągnęliśmy łodzie po powierzchni, która wydawała nam się równie niestabilna i zdradliwa jak kawałek naciągniętej mocno gumy. Co jakiś czas pod naszymi nogami otwierały się nowe szczeliny i choć w niektórych widać było lód grubości co najmniej sześciu stóp, straciliśmy poczucie, że wędrujemy po lodowej równinie, nabierając jednocześnie przekonania, że przechodzimy z kry na krę.
Powinienem tutaj wspomnieć, że drugiego wieczora po tym, jak opuściliśmy lodowe jezioro, przeglądałem rzeczy należące do zmarłych – członkowie grupy porucznika Little’a przed wyruszeniem na zwiad zostawili je w naszym obozie – i natknąłem się właśnie na torbę Harry’ego Peglara, zawierającą kilka ubrań i trochę rzeczy osobistych, takich jak listy, rogowy grzebień i kilka książek, kiedy nagle mój pomocnik John Bridgens powiedział:
– Czy mógłbym zatrzymać kilka spośród tych rzeczy, doktorze Goodsir?
Byłem zaskoczony. Bridgens wskazywał na rogowy grzebień i gruby notatnik oprawny w skórę.
Wcześniej zaglądałem już do tego notatnika. Peglar sporządzał w nim zapiski, używając dość prymitywnego kodu – pisał od tyłu, stawiając wielką literę na końcu ostatniego wyrazu w zdaniu, jakby był to jego początek – lecz choć relacja z wydarzeń ostatniego roku mogła być interesująca dla krewnego lub przyjaciela pana Peglara, zarówno jego charakter pisma, jak i struktura zdań, nie wspominając o ortografii, stały się w ostatnich miesiącach coraz trudniejsze do odcyfrowania. Jeden z zapisków wyglądał następująco: Śmierci, gdzie twoie żądło, grób w Zatoce Luksusów bo kto wątpi… [kolejna linijka, zniszczona przez wodę, zupełnie nieczytelna]… farbiarz rzek…
Na odwrocie tej samej kartki Peglar narysował drżącą ręką kółko i napisał w jego wnętrzu Obóz Terror. Daty nie mogłem odczytać, ale był to zapewne 25 kwietnia. Na następnej stronie znajdowały się, między innymi takie zapiski Gdyby będzie trudna droga… zechce trochę grogu zapić nasz… wszystko co umiem… Tom… bo myślę… czas… powinienem spac… 21 jutro ciężki…
Przypuszczałem, że Peglar sporządził ten zapisek wieczorem 21 kwietnia, kiedy komandor Crozier powiedział załogom Terroru i Erebusa, że nazajutrz wszyscy opuszczą statek.
Były to, innymi słowy, gryzmoły półanalfabety, w których trudno było się doszukać odbicia prawdziwego charakteru i umiejętności Harry’ego Peglara.
– Dlaczego chce pan to zatrzymać? – spytałem Bridgensa. – Peglar był pańskim przyjacielem?
– Tak jest, doktorze.
– Potrzebuje pan grzebienia? – Stary steward był niemal całkiem łysy.
– Nie, doktorze, chcę mieć tylko jakąś pamiątkę po Harrym. Grzebień i dziennik wystarczą.
Pomyślałem, że to bardzo dziwne, bo wszyscy raczej wyrzucali zbędne rzeczy, chcąc jak najbardziej odciążyć ładunek, który musieli za sobą ciągnąć.
Spełniłem jednak prośbę Bridgensa i dałem mu grzebień oraz dziennik. Nikt nie potrzebował koszuli Peglara ani jego skarpetek, dodatkowych spodni z wełny czy też Biblii, następnego ranka zostawiłem je więc na stercie porzuconych rzeczy. Kopczyk ułożony z przedmiotów należących do Peglara, Little’a, Reida, Berry’ego, Crispe’a, Batesa, Simsa, Wentzalla i Saita wyglądał jak ich symboliczny nagrobek i symbol ludzkiej śmiertelności.
Rankiem następnego dnia, 12 lipca, znów natknęliśmy się na krwawe smugi na lodzie. Najpierw wszyscy przerazili się, że to kolejne ślady kaźni naszych towarzyszy, lecz komandor Crozier zaprowadził nas do miejsca, gdzie pośrodku karmazynowego kręgu krwi leżało ciało białego niedźwiedzia. Wkrótce wśród innych krwawych śladów znaleźliśmy szczątki innych niedźwiedzi, nie więcej jednak niż rozbity łeb, zbroczone krwią futro, połamane kości czy też kawałki łap.
Marynarze uspokoili się na moment, później jednak wszyscy zadali sobie oczywiste pytanie: Co zabiło te ogromne drapieżniki na kilka godzin przed naszym przybyciem?
Odpowiedź była równie oczywista.
Dlaczego jednak potwór zabijał białe niedźwiedzie? Tu także odpowiedź była jednoznaczna: by pozbawić nas jedynego źródła pożywienia.
Szesnastego lipca nadszedł kryzys – wydawało się, że ludzie nie dadzą rady iść dalej. Wciągu osiemnastogodzinnego dnia nieustannego marszu pokonywaliśmy niecałą milę. Nieraz zdarzało się, że gdy rozbijaliśmy wieczorem obóz, widzieliśmy jeszcze stertę porzuconego sprzętu i ubrań leżącą w miejscu, gdzie obozowaliśmy poprzedniego dnia. Od czasu do czasu znajdowaliśmy kolejne ciała zabitych niedźwiedzi. Morale upadło tak nisko, że gdybyśmy przeprowadzili tego dnia głosowanie, większość marynarzy byłaby zapewne za tym, by się poddać, położyć na lodzie i umrzeć.
Wieczorem tego dnia, 16 lipca, kiedy wszyscy spali, a tylko jeden człowiek stał na wachcie, komandor Crozier poprosił mnie, bym przyszedł do jego namiotu. Komandor spał teraz w jednym namiocie z Charlesem Des Voeux; ze swoim intendentem, Charlesem Hamiltonem Osmerem (u którego zaobserwowałem pierwsze objawy zapalenia płuc); z Williamem Bellem (sternikiem z Erebusa); oraz z Philipem Reddingtonem, dowódcą dziobówki z Erebusa.
Komandor skinął głową, a wszyscy oprócz pierwszego oficera Des Voeux i pana Osmera opuścili namiot.
– Doktorze Goodsir – zaczął komandor – potrzebuję pańskiej rady.
Skinąłem głową i słuchałem.
– Mamy dość ubrań i namiotów – mówił komandor Crozier. – Dodatkowe buty, które kazałem załadować do szalup, uchroniły wielu marynarzy przed odmrożeniami i amputacją stóp.
– Zgadzam się z panem, komandorze – odrzekłem, choć wiedziałem, że to nie w tej kwestii komandor chciał zasięgnąć mojej rady.
– Jutro rano powiem marynarzom, że zostawimy jeden welbot, dwa kutry i jedną szalupę, i od tej pory będziemy ciągnąć tylko pięć pozostałych łodzi – kontynuował komandor Crozier. – Te dwa welboty, dwa kutry i szalupa są w najlepszym stanie i powinny nam wystarczyć, gdybyśmy natrafili na jakieś obszary otwartej wody.
– Wszyscy na pewno przyjmą tę wiadomość z ogromną radością, komandorze – odrzekłem. Sam byłem ogromnie uradowany. Ponieważ od jakiegoś czasu także pomagałem ciągnąć sanie i łodzie, nie mogłem nacieszyć się myślą, że wreszcie nie trzeba będzie wracać po drugą partię ciężkiego ładunku.
– Chciałbym pana zapytać, doktorze Goodsir – mówił dalej komandor