– czy możemy zmniejszyć racje żywnościowe marynarzy? A właściwie, czy kiedy to już zrobimy, ludzie jeszcze dadzą radę ciągnąć łodzie? Potrzebuję pańskiej fachowej opinii, doktorze.
Spojrzałem na podłogę namiotu. Przenośna kuchenka pana Diggle’a – a może specjalne urządzenie do podgrzewania herbaty pana Walla – wypaliła w płótnie podłogi dziurę, kiedy jeszcze mieliśmy paliwo do kuchenek eterowych.
– Komandorze, panie Des Voeux – przemówiłem po chwili, wiedząc, że to, co powiem, jest dla nich oczywiste – racje, które otrzymują teraz marynarze, nie dają im dość sił i energii do wykonywania codziennych zadań. – Wziąłem głęboki oddech. – Wszystko, co jedzą, jest zimne. Żywność z puszek skończyła się już kilka tygodni temu. Kuchenki i lampy na eter zostawiliśmy na lodzie, razem z pustymi butelkami po paliwie. Dziś wieczorem każdy dostanie na kolację jednego suchara, kawałeczek solonej wieprzowiny, jedną uncję czekolady, odrobinę herbaty, niecałą łyżeczkę cukru i łyżkę rumu.
– I odrobinę tytoniu, który zachowaliśmy do tej pory – dodał pan Osmer. Skinąłem głową.
– Tak, i odrobinę tytoniu. Marynarze uwielbiają tytoń. Mieliście panowie świetny pomysł, ukrywając przed nimi te resztki zapasów. Odpowiadając na pańskie pytanie, komandorze: nie, nie sądzę, by ludzie mogli nadal funkcjonować przy jeszcze mniejszych racjach.
– Będą musieli – odparł komandor Crozier. – Za sześć dni skończy nam się solona wieprzowina. Za dziesięć rum.
Pan Des Voeux odchrząknął, dając znak, że chce coś powiedzieć.
– Wszystko zależy od tego, czy uda nam się znaleźć i zabić więcej fok na krze – rzekł.
Wszyscy obecni w namiocie – wszyscy uczestnicy ekspedycji – dobrze wiedzieli, że odkąd opuściliśmy przed dwoma miesiącami Zatokę Luksusów, udało nam się upolować dwie foki.
– Moim zdaniem – odezwał się ponownie Crozier – powinniśmy znów ruszyć na północ, w stronę Ziemi Króla Williama – to tylko trzy, góra cztery dni marszu. Tam będziemy mieli mech i porosty. Podobno z niektórych gatunków można ugotować jadalną zupę. Oczywiście, jeśli uda nam się znaleźć te właściwe gatunki.
Sir John Franklin, pomyślałem. Człowiek, który zjadł swoje buty. Mój starszy brat opowiedział mi tę historię kilka tygodni przed wypłynięciem naszych statków. Sir John, nauczony smutnym doświadczeniem, wiedziałby dokładnie, które gatunki mchów i porostów nadają się do jedzenia.
– Ludzie ucieszą się, że zejdą z lodu, komandorze – rzekłem głośno, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. – Jeszcze bardziej ucieszy ich wiadomość, że będą ciągnąć mniej łodzi.
– Dziękuję panu, doktorze – oparł komandor Crozier. – To wszystko. Skłoniłem głowę w żałosnym salucie, wyszedłem z namiotu, zajrzałem do najciężej chorych – nie mamy już izby chorych, a Bńdgens i ja chodzimy co wieczór od namiotu do namiotu, by zbadać chorych i podać im lekarstwa – wróciłem do swego namiotu (który dzielę teraz z Bridgensem, nieprzytomnym Dauidem Leysem, umierającym mechanikiem Thompsonem i ciężko chorym cieślą, panem Honeyem) i natychmiast zapadłem w głęboki sen.
Tej nocy lód otworzył się i pochłonął namiot, w którym spało naszych pięciu żołnierzy – sierżant Tozer, kapral Hedges, szeregowy Wilkes, szeregowy Hammond i szeregowy Dały.
Tylko Wilkes zdołał wydostać się z namiotu, nim ten zatonął w ciemnym jak wino morzu. Marynarze wyciągnęli go ze szczeliny tuż przed tym, jak lód zamknął się ponownie z ogłuszającym trzaskiem.
Wilkes był jednak zbyt wyziębiony, chory i przerażony, by przeżyć, mimo że wraz z Bridgensem owinęliśmy go w ostatnie suche koce i ułożyliśmy między sobą. Umarł tuż przed wschodem słońca.
Jego ciało zostało na lodzie wraz z porzuconymi saniami, łodziami i stertą ubrań.
Nikt nie wspomniał ani słowem, że należałoby wyprawić pogrzeb jemu i pozostałym czterem żołnierzom.
Nikt nie wznosił okrzyków radości, kiedy komandor oświadczył, że nie będziemy już dłużej ciągnąć czterech łodzi i sań.
Ruszyliśmy na północ, w stronę lądu kryjącego się tuż za horyzontem. Wyglądaliśmy i czuliśmy się zapewne sto razy gorzej niż żołnierze Napoleona wracający spod Moskwy.
Tizy godziny później lód znów pękł, a my stanęliśmy przed szczelinami, które były zbyt wąskie, by spuścić na nie łodzie, a zbyt szerokie, by dało się przez nie przeciągnąć sanie.
49
Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 26 lipca 1848.
Kiedy Crozier spał – nawet przez kilka minut – sny wracały. Dwa szkielety w odsłoniętej łodzi. Amerykańskie dziewczynki, które symulują rozmowę z duchem, strzelając palcami u nóg. Amerykański lekarz pozujący na podróżnika, pękaty mężczyzna w eskimoskiej kurtce stojący na zalanej światłem scenie. Jeszcze raz dwa szkielety w łodzi. Noc zawsze kończyła się snem, który niepokoił Croziera najbardziej.
Jest chłopcem, siedzi z Memo Moirą w olbrzymiej katolickiej katedrze. Jest nagi. Memo pcha go w stronę ołtarza i balustrady oddzielającej ołtarz, ale on boi się iść naprzód. W katedrze jest zimno; marmurowa podłoga pod stopami młodego Francisa jest zimna; na drewnianych ławach skrzy się warstwa lodu.
Młody Francis Crozier klęka przy balustradzie. Czuje na sobie pełen aprobaty wzrok Memo Moiry, ale jest zbyt wystraszony, by się odwrócić. Coś zbliża się do niego.
Ksiądz pojawia się niespodziewanie, jakby wynurzył się z zapadni ukrytej po drugiej stronie balustrady. Jest olbrzymi, o wiele za duży na człowieka, a jego białe szaty ociekają wodą. Pochyla się nad małym Francisem Crozierem, otaczając go zapachem potu, krwi i gnijącego mięsa.
Francis zamyka oczy i wysuwa język, by przyjąć eucharystię – dokładnie tak, jak uczyła go tego Memo w swoim domu. Wie, jak bardzo ważny jest ten sakrament, boi się go. Wie, że jeśli przyjmie papistyczną hostię, jego życie już nigdy nie będzie takie samo. I wie również, że jeśli jej nie przyjmie, jego życie się skończy.
Kapłan pochyla się niżej, przesłania cały świat… Crozier obudził się we wnętrzu łodzi. Zawsze, gdy wybudzał się z tych snów, nawet jeśli spał tylko przez kilka minut, serce waliło mu jak młotem, a w ustach czuł nieznośną suchość. Drżał też na całym ciele, choć raczej z zimna niż ze strachu.
Lód w tej części zatoki, w której przebywali 18 lipca, popękał w wielu miejscach. Przez kolejne cztery dni nie ruszali się z ogromnej kry, na której rozbili obóz tamtego dnia; wcześniej zdjęli wszystkie łodzie z sań i przygotowali je do spuszczenia na wodę, zostawiając na zewnątrz tylko namioty i śpiwory.
Każdej nocy wybiegali z namiotów, zbudzeni kołysaniem kry i głośnym trzaskami, pewni, że lód otwiera się pod nimi i lada moment ich pochłonie, podobnie jak pochłonął sierżanta Tozera i jego ludzi. Każdej nocy trzaski, przypominające wystrzały karabinowe, w końcu przycichały, gwałtowne kołysanie ustawało i wszyscy wracali do swoich śpiworów.
Zrobiło się cieplej, czasami temperatura sięgała niemal poziomu zamarzania wody – tych kilka lipcowych tygodni było zapewne najcieplejszym okresem arktycznego lata, które znów okazało się bezlitośnie i morderczo zimne – lecz ludzie byli bardziej wyziębieni i przygnębieni niż kiedykolwiek. Czasami zamiast śniegu z nieba padał deszcz. Kiedy robiło się zimniej, kryształki lodu unoszące się w mglistym powietrzu okrywały wilgocią ich wełniane ubrania, było bowiem zbyt ciepło, by mogli nosić wodoodporne zimowe okrycia. Pot wsiąkał w brudną bieliznę, brudne koszule i skarpety, w obszarpane, okryte cienką warstwą lodu spodnie; choć zużyli już niemal cały zapas żywności, łodzie robiły się coraz cięższe, przybywało bowiem chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Doktor Goodsir informował Croziera codziennie, że stopy kolejnych ludzi – wiecznie przemoczone, pomimo całego zapasu butów, które komandor kazał zabrać ze statku – zaczynają gnić, że czernieją kolejne palce i pięty, że coraz więcej nóg nadaje się tylko do amputacji.