Sierpniowego apelu nie dożył żaden z sześciu żołnierzy piechoty morskiej służących na Terrorze. Szeregowiec Heather, pozbawiony przez potwora części czaszki i mózgu, przez wiele miesięcy tkwił w zawieszeniu między życiem i śmiercią, w końcu jednak zmarł dzień po tym, jak opuścili obóz nad rzeką. Marynarze zostawili jego ciało na ziemi, bez pogrzebu i choćby słowa komentarza.
Na liście załogi Terroru figurowały nazwiska dwóch chłopców okrętowych, na apelu stawił się jednak tylko jeden z nich, Robert Golding, teraz niemal dwudziestotrzyletni mężczyzna, który jednak chwilami wciąż wydawał się równie naiwny i bezrozumny jak dziecko.
Spośród sześćdziesięciu dwóch członków załogi Terroru do poranka 13 sierpnia 1848 dotrwało ogółem trzydziestu pięciu ludzi. Oznaczało to, że liczba uczestników wyprawy sir Johna zmniejszyła się w ciągu ostatnich trzech lat, czyli od momentu opuszczenia Grenlandii, ze stu dwudziestu sześciu do siedemdziesięciu czterech ludzi.
Jednakże czterej spośród nich stracili w ciągu ostatniej doby jedną lub obie stopy, a co najmniej dwudziestu kolejnych było zbyt słabych, chorych lub wycieńczonych, by kontynuować podróż. Dla nich wędrówka dobiegła już końca.
Nadszedł czas na ostateczne rozstrzygnięcia.
– Boże Wszechmogący – zaczął Crozier zachrypniętym, zmęczonym głosem – który przywołujesz do siebie dusze naszych bliźnich, by cieszyli się w Twej obecności wiecznym szczęściem, dziękujemy Ci, Panie, że zechciałeś uwolnić brata naszego, Johna Diggle’a, od ziemskiej udręki. Twojej woli, Boże nasz i Panie, poddajemy się dziś wszyscy i błagamy, byś w miłosierdziu swoim zechciał wszystkich nas oczyścić z grzechów naszych i przyjąć do swego królestwa, byśmy tam cieszyli się życiem wiecznym, przez Chrystusa Pana naszego. Amen.
– Amen – wychrypiało sześćdziesięciu dwóch mężczyzn, którzy zachowali dość sił, by stawić się na zbiórce.
– Amen – dodało słabo kilku spośród tych, którzy leżeli w namiotach. Crozier nie zamierzał jednak kończyć apelu.
– Marynarze HMS Erebus i HMS Terror, członkowie Królewskiej Służby Badawczej, uczestnicy wyprawy sir Johna Franklina – przemówił głośniej. – Dziś musimy postanowić, którędy wieść będą nasze ścieżki. Wszyscy podpisaliście regulamin Królewskiej Służby Badawczej i przysięgaliście na swój honor, że będziecie go przestrzegać. Zgodnie z tą przysięgą pozostajecie pod moimi rozkazami, dopóki nie zwolnię was z tego obowiązku. Do tej pory służyliście pod komendą sir Johna, komandora Fitzjamesa oraz moją, i dowiedliście, że jesteście ludźmi dzielnymi i prawymi. Wielu naszych przyjaciół odeszło do domu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, jednak siedemdziesięciu czterech doczekało tej chwili. Moim największym pragnieniem jest, byście wszyscy przeżyli do końca tej podróży i ujrzeli ponownie Anglię, swoje domy i rodziny. Bóg mi świadkiem, że robiłem do tej pory wszystko, co w mojej mocy, by do tego doprowadzić. Dziś jednak pozwolę, byście sami zdecydowali, jakim sposobem chcecie osiągnąć ten cel.
Przez szeregi marynarzy zgromadzonych na apelu przeszedł szmer zdumienia. Crozier odczekał chwilę, po czym przemówił ponownie:
– Wiecie już, co zamierzamy zrobić: doktor Goodsir zostanie tutaj z tymi, którzy są zbyt chorzy lub słabi, by kontynuować podróż, pozostali zaś wyruszą w stronę Rzeki Backa. Czy ktoś z was chciałby szukać innych dróg ratunku?
Przez chwilę ludzie stali w milczeniu, spoglądając niepewnie po sobie lub wbijając wzrok w ziemię, w końcu jednak przed szereg wystąpił porucznik George Hodgson.
– Owszem, panie komandorze. Kilku z nas chciałoby wrócić.
Crozier przez chwilę tylko patrzył na porucznika. Wiedział, że Hodgson jest rzecznikiem Hickeya, Aylmore’a i kilku innych malkontentów, którzy od miesięcy siali zamęt wśród pozostałych marynarzy, choć młody oficer zapewne sam nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Wracać dokąd, poruczniku? – spytał wreszcie.
– Do statku, panie komandorze.
– Myśli pan, że Terror jest jeszcze na swoim miejscu, poruczniku? – W tym samym momencie, jakby dla podkreślenia jego słów, lód na południe od wyspy eksplodował z ogłuszającym hukiem. Góra lodowa znajdująca się kilkaset jardów od brzegu pękła na pół i rozsypała się jak domek z kart.
Hodgson wzruszył ramionami.
– Na pewno na swoim miejscu będzie Obóz Terror, komandorze. Zostawiliśmy tam jedzenie, piece i łodzie.
– Zgadza się. – Crozier skinął głową. – Na pewno wszyscy chętnie skorzystalibyśmy teraz z tego jedzenia; nawet z puszek, które zabiły kilku z nas w tak straszliwy sposób. Pamięta pan chyba jednak, poruczniku, że opuściliśmy Obóz Terror prawie sto dni temu i przeszliśmy w tym czasie około dziewięćdziesięciu mil. Naprawdę sądzi pan, że zdołacie tam dotrzeć przed zimą? Dojdziecie do obozu pod koniec listopada. W całkowitych ciemnościach. Pamięta pan zapewne, jakie temperatury panują na lodzie w tym czasie.
Hodgson skinął w milczeniu głową.
– Nie będziemy szli aż do listopada – przemówił nagle Cornelius Hickey, stając obok przygarbionego porucznika. – Zakładamy, że wzdłuż brzegu nie ma lodu. Opłyniemy ten cholerny przylądek, przez który ciągnęliśmy sanie jak jacyś niewolnicy, i będziemy w Obozie Terror za niecały miesiąc.
Słysząc te słowa, marynarze zaczęli szeptać między sobą.
– Może rzeczywiście lód przy brzegu stopnieje, panie Hickey – odrzekł spokojnie Crozier. – A może nie. Tak czy inaczej musicie pokonać sto mil dzielące was od okrętu, który najprawdopodobniej został zgnieciony przez lód, a nawet jeśli jest jeszcze cały, to z całą pewnością znów będzie unieruchomiony w paku, nim do niego dotrzecie. Stąd jest znacznie bliżej do ujścia Rzeki Backa, przypuszczam też, że w zatoce prowadzącej do ujścia nie ma jeszcze lodu.
– Nie zmienimy zdania, komandorze – oświadczył stanowczo Hickey. – Rozmawialiśmy o tym między sobą i postanowiliśmy, że idziemy.
Crozier patrzył przez chwilę w milczeniu na mata uszczelniacza. Instynkt nakazywał mu natychmiast stłumić wszelkie przejawy niesubordynacji, pamiętał jednak dobrze, że właśnie tego chciał. Nadszedł już czas, by pozbyć się malkontentów i uratować tych, którzy obdarzyli go zaufaniem. Poza tym plan Hickeya, choć ryzykowny, mógł się powieść. Wszystko zależało od tego, gdzie otworzyły się szczeliny w lodzie – i kiedy się zamkną. Marynarze zasługiwali na to, by samodzielnie wybrać swą ostatnią szansę.
– Ilu ludzi pójdzie z panem, poruczniku? – spytał Crozier, zwracając się do Hodgsona, jakby ten został już oficjalnie przywódcą całej grupy.
– Cóż… – zaczął niepewnie Hodgson.
– Idzie z nami Magnus – przemówił zamiast niego Hickey, gestem przywołując do siebie olbrzyma. – I pan Aylmore.
Posępny steward wystąpił przed szereg i spojrzał na Croziera z nieskrywaną nienawiścią i pogardą.
– I George Thompson… – kontynuował Hickey.
Crozier nie był tym zaskoczony – Thompson zawsze był leniwy i bezczelny, a gdy tylko miał okazję i rum – także pijany.
– Ja też idę z nimi… panie komandorze – oświadczył John Morfin, występując przed szereg.
William Orren, który skończył właśnie dwadzieścia sześć lat, bez słowa wyszedł z szeregu i stanął obok Hickeya.
Potem do tej grupy dołączył również James Brown i Francis Dunn
– uszczelniacz i mat uszczelniacz z Erebusa.