Выбрать главу

Przez chwilę w obozie panowała kompletna cisza, przerywana jedynie wyciem wiatru i trzaskaniem lodu.

– Czy ktoś jeszcze chce jutro opuścić obóz? – zawołał w końcu komandor Crozier.

Z szeregu wystąpił Reuben Małe, dowódca dziobówki z Terroru, Robert Sinclair, dowódca przedniego masztu z Erebusa, i Samuel Honey, kowal z Terroru.

– Idziecie z Hickeyem i Hodgsonem? – spytał Crozier, starając się nie okazywać zaskoczenia.

– Nie, komandorze – odparł Reuben Małe, kręcąc głową. – Idziemy sami. Ale też spróbujemy dostać się do Terroru.

– Nie potrzebujemy łodzi – dodał Sinclair. – Spróbujemy przejść przez wyspę. Może w głębi lądu znajdziemy jakąś zwierzynę, chociażby lisy.

– Trudno wam będzie utrzymać właściwy kierunek – zauważył Crozier. – Kompasy do niczego się tutaj nie nadają, a nie mogę wam pożyczyć mojego sekstansu.

Małe pokręcił głową.

– Bez obaw, komandorze, jakoś sobie poradzimy. Dopóki ten cholerny wiatr będzie wiać nam prosto w twarze, wiemy, dokąd iść.

– Zanim zostałem kowalem, byłem marynarzem – przemówił Samuel Honey. – Wszyscy jesteśmy żeglarzami. Skoro nie możemy umrzeć na morzu, to przynajmniej umrzemy na pokładzie naszego statku.

– W porządku – przemówił Crozier, zwracając się do stojących przed nim ludzi i mówiąc na tyle głośno, by jego słowa dotarły także do namiotów. – Zbierzemy się tutaj po szóstej szklance i podzielimy wszystkie zapasy, które nam jeszcze zostały. W dzieleniu wezmą udział nawet ci, którzy wczoraj mieli amputowane nogi. Każdy przekona się, czym jeszcze dysponujemy, i każdy dostanie równą część. Od tej pory każdy z nas – prócz chorych, których karmi doktor Goodsir – sam będzie dysponował swoim prowiantem.

Crozier spojrzał zimno na Hickeya, Hodgsona i ich grupę.

– Wy będziecie musieli wcześniej przygotować swoją szalupę do drogi. Wyruszycie jutro o świcie. A teraz zejdźcie mi z oczu, nie chcę już dziś oglądać więcej waszych twarzy.

52

GOODSIR

Obóz ratunkowy 15 sierpnia 1848.

Przez dwa dni po śmierci pana Diggle’a, apelu, wystąpieniu Hickeya i żałosnym podziale resztek zapasów lekarz nie miał siły ani ochoty zapisywać niczego w swoim dzienniku. Wrzucił oprawny w skórę tomik do torby i nie wyjmował go stamtąd przez dłuższy czas.

Wielki Podział, jak nazwał go w myślach Goodsir, był smutnym i żmudnym spektaklem, który przeciągnął się do samego wieczora. Od razu stało się oczywiste, że jeśli chodzi o jedzenie, nikt nikomu nie ufa. Wydawało się, że każdy podejrzewa innych o złe zamiary i o ukrywanie jakichś zapasów. Przez kilka godzin wypakowywali wszystko z łodzi, wyjmowali pakunki, przeszukiwali namioty i wszystkie rzeczy pana Diggle’a oraz pana Walla. W przeglądzie i podziale brali udział przedstawiciele załogi, podczas gdy pozostali uważnie przyglądali się ich poczynaniom.

Thomas Honey umarł wieczorem tego samego dnia, tuż po zakończeniu Wielkiego Podziału. Goodsir kazał Thomasowi Hartnellowi poinformować o tym komandora, a potem pomógł zaszyć ciało cieśli w jego śpiwór. Dwaj marynarze zanieśli je do zaspy śnieżnej, odległej o jakieś sto jardów od obozu, gdzie leżały już zwłoki pana Diggle’a. Uczestnicy wyprawy od jakiegoś czasu przestali wyprawiać zmarłym pogrzeby, choć nie był to wcale skutek jakiegoś rozkazu lub edyktu komandora, lecz rodzaj cichej umowy.

Układamy ciała w śniegu, żeby się nie zepsuły, i żebyśmy mogli je kiedyś zjeść? – zastanawiał się lekarz.

Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział tylko, że kiedy tłumaczył Hickeyowi – i wszystkim pozostałym ludziom zgromadzonym na apelu (robił to celowo, gdyż jeszcze przed przeglądem ustalał z komandorem Crozierem tę taktykę) – jak należy rozczłonkować ludzkie ciało i przygotować je do jedzenia, do ust napływała mu ślina.

Wiedział też, że nie był jedynym wśród obecnych na apelu, którzy reagowali w ten sposób na myśl o świeżym mięsie… bez względu na jego pochodzenie.

Tylko garstka marynarzy wyszła rankiem 14 sierpnia przed namioty, by przyglądać się, jak Hickey i jego piętnastu towarzyszy opuszcza obóz. Goodsir także przyglądał się temu z ukrycia, dopilnowawszy wcześniej, by ciało pana Honeya zostało pogrzebane w śnieżnej zaspie.

Nieco wcześniej, jeszcze przed świtem, obóz opuściła trójka piechurów, pan Małe, pan Sinclair i Samuel Honey – kowal nie był krewnym zmarłego cieśli – którzy zabrali ze sobą tylko plecaki, śpiwory, trochę sucharów, wodę i jedną strzelbę z nabojami. Nie wzięli nawet namiotu, zakładając, że jeśli pogoda gwałtownie się pogorszy, wydrążą jamę w śniegu i tam schronią się przed nawałnicą. Goodsir przypuszczał, że pożegnali się ze swymi towarzyszami poprzedniego wieczora, wyruszyli bowiem, gdy jeszcze cały obóz spał. Pan Couch powiedział mu później, że szli na północ, w głąb lądu, i zamierzali po dwóch dniach wędrówki skręcić na północny zachód, by dotrzeć jak najszybciej do Obozu Terror.

Tymczasem ludzie Hickeya, jakby działając na przekór tej trójce, wyładowali swą łódź po brzegi. Niemal wszyscy uczestnicy wyprawy, łącznie z Male’em, Sinclairem i Samuelem Honeyem, pozbywali się bezużytecznych przedmiotów – szczotek do włosów, książek, ręczników, pulpitów do pisania, grzebieni – odprysków cywilizacji, które ciągnęli ze sobą przez sto dni i których nie chcieli ciągnąć już dłużej. Hickey i jego towarzysze pozbierali wiele spośród tych rupieci i włożyli do swej szalupy wraz z namiotami, śpiworami i jedzeniem. W jednej z toreb przechowywali sto pięć oddzielnie zapakowanych kawałków czekolady, czyli całkowity przydział zapasów, które pan Wall i pan Diggle ukrywali w swych bagażach, by w odpowiedniej chwili sprawić swym towarzyszom miłą niespodziankę.

Porucznik Hodgson uścisnął dłoń komandora Croziera, kilku innych marynarzy pożegnało się ze swymi towarzyszami, lecz Hickey, Manson, Aylmore i większość ich kompanów zachowała wrogie milczenie. Potem bosmanmat Johnson wręczył Hodgsonowi nienaładowaną strzelbę wraz z torbą nabojów i dopilnował, by młody porucznik schował je do łodzi. Wreszcie zaprzęg złożony z trzynastu marynarzy prowadzonych przez Magnusa Mansona ruszył naprzód w ciszy przerywanej jedynie zgrzytaniem płóz o żwir, a potem o lód. Po dwudziestu minutach cała grupa zniknęła za wzniesieniem położonym na zachód od obozu ratunkowego.

– Myśli pan o tym, czy im się uda, doktorze Goodsir? – spytał Edward Couch, który wraz z lekarzem obserwował całą tę scenę.

– Nie – odrzekł Goodsir, kręcąc ze znużeniem głową. – Myślałem o szeregowcu Heatherze.

– O szeregowcu Heatherze? – zdziwił się Couch. – Przecież zostawiliśmy jego ciało… – Drugi oficer umilkł raptownie.

– Ano właśnie. – Goodsir westchnął. – Ciało Heathera leży przykryte płótnem o dwanaście dni drogi od obozu. Ludzie Hickeya dotrą tam zapewne znacznie szybciej, ciągną przecież tylko jedną łódź.

– Jezu Chryste… – syknął Couch. Goodsir skinął głową.

– Mam tylko nadzieję, że nie znajdą ciała stewarda Bridgensa. To był dobry człowiek. Nie zasługuje na to, by zjadły go kanalie pokroju Corneliusa Hickeya.

***

Tego samego popołudnia Goodsir został wezwany na spotkanie przy czterech łodziach ułożonych na brzegu – dwa welboty jak zawsze leżały do góry dnem, kutry zaś nadal znajdowały się na saniach – z dala od ludzi pracujących w obozie lub drzemiących w namiotach. Przy łodziach czekał już komandor Crozier, pierwszy oficer Des Voeux, pierwszy oficer Robert Thomas, drugi oficer Couch, bosmanmat Johnson, bosman John Lane oraz kapral Pearson, który był tak słaby, że musiał opierać się o kadłub odwróconego welbota, by nie upaść na ziemię.