– Właśnie dlatego kazałem zabrać kilkaset par dodatkowych butów. Nie tylko po to, żeby chronić stopy marynarzy, co jak sam pan wie, okazało się trudniejsze, niż myśleliśmy. Te buty to nasza ostatnia deska ratunku, nasze zapasy na czarną godzinę.
Goodsir wpatrywał się weń z niedowierzaniem.
– Będziemy mieli tylko jedną beczkę wody, ale setki marynarskich butów do jedzenia?
– Tak jest. – Crozier skinął głową.
Nagle cała ósemka wybuchnęła niepohamowanym śmiechem; gdy tylko zaczęli się uspokajać, jeden z nich eksplodował wesołością na nowo, a pozostali natychmiast się do niego przyłączali.
– Pst! – powiedział wreszcie Crozier, niczym nauczyciel uspokajający rozbrykane dzieci, choć sam wciąż chichotał pod nosem.
Marynarze pracujący w obozie podnosili głowy znad swych zajęć i przyglądali im się z zaciekawieniem.
Goodsir musiał otrzeć łzy wesołości, by nie przymarzły mu do twarzy.
– Nie będziemy czekać, aż szczeliny w lodzie sięgną samego brzegu – oświadczył, gdy wreszcie wszyscy się uspokoili. – Jutro pan Des Voeux ruszy z grupą kilku najsilniejszych marynarzy na południe. Zabiorą ze sobą tylko plecaki i śpiwory i wejdą co najmniej dziesięć mil w głąb zatoki, być może trochę dalej, by sprawdzić, czy nie ma tam szczelin zdatnych do żeglugi. Jeśli znajdą takie szczeliny nie dalej niż pięć mil od obozu, wszyscy ruszymy w drogę.
– Ludzie nie mają sił… – zaczął Goodsir.
– Jeśli będą wiedzieli, że od otwartej wody dzieli ich nie więcej niż dwa dni marszu, na pewno znajdą dość sił – odparł komandor. – Nawet ci dwaj, którzy mieli niedawno amputowane stopy, będą kuśtykać z innymi, jeśli tylko obiecamy im, że wkrótce przesiądą się do łodzi.
– A jeśli dopisze nam szczęście, moja grupa przyniesie tu świeże mięso z fok i morsów – dorzucił Des Voeux.
Goodsir spojrzał na lodową gęstwinę seraków, wałów i popękanych gór, ciągnącą się po sam horyzont.
– Dacie radę przeciągnąć foki i morsy przez ten koszmar? – spytał. Des Voeux uśmiechnął się tylko szeroko w odpowiedzi.
– Na koniec została nam jeszcze jedna dobra wiadomość – oznajmił bosmanmat Johnson.
– Co masz na myśli, Tom? – spytał Crozier.
– Wygląda na to, że nasz przyjaciel z lodu przestał się nami interesować i gdzieś sobie poszedł. Nie widzieliśmy go, odkąd opuściliśmy obóz nad rzeką.
Wszyscy zgromadzeni, łącznie z Johnsonem, pochylili się raptownie i postukali w drewniane burty łodzi.
53
Obóz ratunkowy 17 sierpnia 1848.
Tuż po zachodzie słońca w czwartek 17 sierpnia do obozu ratunkowego wbiegł dwudziestodwuletni Robert Golding, zdyszany, roztrzęsiony i podekscytowany zarazem. Robert Thomas zatrzymał go przed wejściem do namiotu Croziera.
– Golding? Myślałem, że jesteś z grupą pana Des Voeux w cieśninie.
– Tak jest, panie Thomas, to znaczy, byłem.
– Pan Des Voeux już wrócił?
– Nie, panie Thomas. Pan Des Voeux przysłał mnie tutaj z wiadomością dla komandora.
– Możesz ją przekazać mnie.
– Tak jest. To znaczy, nie. Pan Des Voeux powiedział, że mogę to powiedzieć tylko komandorowi. Tylko jemu.
– Co tu się dzieje, do diabła? – spytał Crozier, wychodząc z namiotu. Golding powtórzył, że zgodnie z instrukcjami ma złożyć raport tylko komandorowi, przeprosił Roberta Thomasa i wraz z komandorem odszedł o kilkadziesiąt kroków od kręgu namiotów.
– Mów teraz, co się dzieje, Golding. Dlaczego nie jesteś z grupą pana Des Voeux? Coś mu się stało?
– Nie, panie komandorze… to znaczy, tak, coś się stało. Nie było mnie przy tym – zostałem z Francisem Pocockiem i Josephusem Greaterem, żeby polować na foki, a pan Des Voeux poszedł wczoraj dalej na południe z Robertem Johnsem, Billem Markiem, Tomem Tadmanem i innymi. Wrócili dziś wieczorem, to znaczy pan Des Voeux i paru innych, jakąś godzinę po tym, jak usłyszeliśmy strzały.
– Uspokój się, chłopcze – powiedział Crozier, kładąc dłoń na drżącym ramieniu młodzieńca. – Powiedz mi, jaką wiadomość kazał ci przekazać pan Des Voeux, słowo po słowie. A potem powiedz mi, co widziałeś.
– Oboje nie żyją, komandorze. Oboje. Widziałem jej ciało, pan Des Voeux przywiózł je na kocu, całe poszarpane, ale nie widziałem jeszcze jego.
– Kto nie żyje, Golding? – warknął Crozier, chociaż zaimek „jej” sporo mu już wyjaśnił.
– Lady Cisza i potwór, komandorze. Ta eskimoska suka i potwór z lodu. Widziałem jej ciało. Jego jeszcze nie widziałem. Pan Des Voeux mówi, że leży obok polipa jakąś milę od miejsca, gdzie polował na foki, i że dobrze byłoby, gdyby przyszedł pan tam z doktorem Goodsirem.
– Polip? – zdumiał się Crozier. – Masz na myśli połynię? Małe jezioro w lodzie?
– Tak jest, komandorze. Jeszcze nie widziałem potwora, ale podobno tam właśnie leży, tak mówi pan Des Voeux i Gruby Wilson, który był tam z nim i przyciągnął ze sobą koc z ciałem lady Ciszy, jakby to były sanie. Pan Des Voeux mówił, żebym przyprowadził pana i doktora, i nie mówił nikomu innemu albo każe mnie wychłostać.
– Po co mu lekarz? – spytał Crozier. – Ktoś jest ranny?
– Chyba tak, panie komandorze. Nie jestem pewien. Oni są jeszcze przy tej… dziurze w lodzie. Pocock i Greater wrócili na południe z panem Des Voeux i Grubym Wilsonem, a mnie przysłał tutaj i kazał sprowadzić tylko pana i lekarza, nikogo innego. I nikomu o tym nie mówić. Jeszcze nie. Aha… i prosił jeszcze, żeby lekarz zabrał ze sobą przyrządy i jakiś dłuższy nóż do cięcia ciała. Słyszał pan dzisiaj strzały, panie komandorze? Pocock, Greater i ja słyszeliśmy, że ktoś strzelał, a byliśmy wtedy co najmniej milę od tego polipa.
– Nie, z takiej odległości nie słyszelibyśmy huku strzałów, zwłaszcza gdy w pobliżu ciągle pęka lód – odrzekł Crozier. – Zastanów się, Golding. Dlaczego pan Des Voeux powiedział, że tylko ja i doktor Goodsir możemy zobaczyć to… coś?
– Powiedział, że to na pewno jest martwe, ale że to zupełnie coś innego, niż myśleliśmy, panie komandorze. Powiedział, że to… zapomniałem, jak on to powiedział. Ale pan Des Voeux mówi, że to wszystko zmienia. Chce, żeby pan i doktor zobaczyli, co się tam stało, zanim dowie się o tym ktokolwiek inny w obozie.
– A co się tam stało? – naciskał Crozier. Golding pokręcił głową.
– Nie wiem, panie komandorze. Polowałem z Pocockiem i Greaterem na foki… postrzeliliśmy jedną, panie komandorze, ale uciekła do tej swojej dziury w lodzie i nie mogliśmy się do niej dostać. Potem usłyszeliśmy strzały na południu. Trochę później, gdzieś po godzinie, przyszedł pan Des Voeux z George’em Cannem, który miał całą twarz we krwi, i z Grubym Wilsonem, a Wilson ciągnął na kocu ciało Ciszy, całe rozszarpane… powinniśmy się śpieszyć, panie komandorze. Dopóki świeci słońce.
Rzeczywiście, po pogodnym wieczorze nastąpiła jasna, pogodna noc – Crozier wyjmował właśnie sekstans, kiedy usłyszał zamieszanie przed swym namiotem – a nad południowo-wschodnim horyzontem wstał księżyc.
– Dlaczego mamy się tak spieszyć? – spytał Crozier. – Nie możemy poczekać do jutra?
– Pan Des Voeux kazał się spieszyć, panie komandorze. Prosił, żeby przyszedł pan do niego i zabrał ze sobą doktora Goodsira. To nie więcej niż dwie godziny marszu.
– No dobrze. – Crozier skinął głową. – Idź do doktora Goodsira i powiedz mu, żeby ciepło się ubrał i przygotował torbę z narzędziami. Spotkamy się przy łodziach.