Выбрать главу
***

Golding wyprowadził czterech mężczyzn na lód – Crozier zignorował prośbę Des Voeux i prócz doktora Goodsira zabrał ze sobą bosmana Johna Lane’a i dowódcę ładowni Williama Goddarda uzbrojonych w strzelby – a potem powiódł ich w gęstwinę lodowych gór i bloków, na wał lodowy i w las seraków, gdzie widać było nawet ślady ludzi Des Voeux i bambusowe kije, które ciągnęli ze sobą od samego Terroru. Grupa Des Voeux zabrała kije, by znaczyć nimi drogę wiodącą do lodowych szczelin, gdyby takowe znaleźli, i gdyby chcieli potem doprowadzić do nich pozostałych członków ekspedycji. W jasnym blasku księżyca widać było wyraźnie cienie rzucane przez bambusowe drążki, przypominające wskazówki zegara słonecznego.

Przez pierwszą godzinę szli w milczeniu, posapując tylko z cicha i szurając butami o powierzchnię lodu. Wreszcie Crozier spytał:

– Jesteś pewien, że ona nie żyje, Golding?

– Kto, panie komandorze? Crozier parsknął z irytacją.

– A któżby? Lady Cisza, oczywiście.

– O tak, panie komandorze. – Chłopiec zachichotał. – Na pewno nie żyje. Miała całkiem rozerwane cycki.

Komandor spiorunował młodzieńca wzrokiem. Kiedy pokonałi kolejny wał i weszli w cień wielkiej góry lodowej, Crozier przemówił ponownie:

– Czy to na pewno lady Cisza? Może znaleźliście jakąś inną Eskimoskę.

Golding był zaskoczony tym pytaniem.

– A są tu jakieś inne Eskimoski, panie komandorze?

Crozier pokręcił tylko głową i gestem nakazał chłopcu, by prowadził ich dalej.

Po półtorej godzinie marszu dotarli do „polianny”, jak nazywał połynię Golding.

– Mówiłeś, zdaje się, że to trochę dalej – zauważył Crozier.

– Ja nawet tutaj wcześniej nie byłem – odrzekł Golding. – Zostałem z tyłu i polowałem na foki, kiedy pan Des Voeux znalazł potwora. – Machnął niedbale ręką, wskazując miejsce, w którym wcześniej się znajdował.

– Mówiłeś też, że któryś z naszych ludzi został ranny – powiedział doktor Goodsir.

– Tak jest. Gruby Alex Wilson miał krew na twarzy.

– Przedtem mówiłeś chyba, że to George Cann był okrwawiony – zdziwił się Crozier.

Golding pokręcił energicznie głową.

– Nie, nie, panie komandorze, to był Gruby Alex.

– To była jego krew? – pytał dalej Goodsir.

– Nie wiem – odparł niepewnie Golding. – Pan Des Voeux powiedział mi tylko, żeby przyniósł pan swoje instrumenty. Pomyślałem, że ktoś został ranny i pan Des Voeux chce, żeby pan go opatrzył.

– Ja tu nikogo nie widzę – rzekł bosman John Lane, stąpając ostrożnie wzdłuż brzegu połyni – która miała nie więcej niż dwadzieścia stóp średnicy – i spoglądając najpierw na ciemne lustro wody, a potem na las seraków. – Gdzie oni są? Prócz ciebie, Golding, pan Des Voeux miał ze sobą ośmiu ludzi.

– Nie wiem, panie Lane. Kazał mi was tutaj przyprowadzić. Goddard przyłożył dłonie do ust i krzyknął:

– Halooo! Panie Des Voeux? Halooo!

Odpowiedział im czyjś głos z prawej strony, niewyraźny i przytłumiony, choć zarazem bez wątpienia podekscytowany.

Crozier nakazał Goldingowi gestem, by przesunął się do tyłu, i poprowadził całą grupę w głąb lasu seraków. Wiatr świszczał i zawodził między lodowymi kolumnami o krawędziach ostrzejszych od noży.

Kilkadziesiąt jardów dalej, pośrodku lodowej polany zalanej blaskiem księżyca, stała samotna ludzka postać.

– Jeśli to Des Voeux – wyszeptał Lane do swego komandora – to brakuje mu ośmiu ludzi.

Crozier skinął głową.

– John, William, pójdziecie przodem. Powoli. Trzymajcie strzelby gotowe do strzału. Doktorze Goodsir, proszę zostać tu ze mną. Golding, nie ruszaj się stąd.

– Tak jest, panie komandorze – wyszeptał William Goddard, po czym podobnie jak John Lane zdjął zębami rękawiczki, by w razie potrzeby natychmiast pociągnąć za spust. Obaj ruszyli ostrożnie w stronę księżycowej polany na skraju lodowego lasu.

Zza pobliskiego seraka wysunął się nagle olbrzymi cień, który pochwycił głowy Lane’a i Goddarda i uderzył nimi o siebie. Obaj osunęli się na lód niczym zwierzęta ogłuszone młotem przed wejściem do rzeźni.

Inna mroczna postać uderzyła Croziera w tyłu głowy, wykręciła mu ręce za plecy, kiedy próbował się podnieść, i przyłożyła nóż do gardła.

Robert Golding pochwycił Goodsira i przystawił mu ostrze noża do szyi.

– Nie ruszaj się, doktorku – wyszeptał chłopak – albo sam cię zaraz z operuję.

Olbrzymi cień pochwycił Goddarda i Lane’a za kołnierze płaszczy i wyciągnął ich na polanę. Zza seraków wychynął kolejny mężczyzna, który podniósł strzelby Lane’a i Goddarda, po czym wręczył jedną Goldingowi, a drugą zatrzymał dla siebie.

– Ruszajcie się – warknął Richard Aylmore, mierząc ze strzelby do Croziera.

Popychany przez oprawcę, w którym rozpoznał po zapachu pijaka George’a Thompsona, komandor wstał i ruszył chwiejnym krokiem w stronę człowieka czekającego na środku lodowej polany.

***

Magnus Manson położył ciała Lane’a i Goddarda u stóp swego pana, Corneliusa Hickeya.

– Czy oni żyją? – wychrypiał Crozier. Thompson wciąż przytrzymywał go za wykręcone do tyłu ręce, a dwóch innych buntowników mierzyło doń ze strzelb.

Hickey pochylił się nad nieprzytomnymi mężczyznami, jakby chciał ich zbadać, po czym dwoma błyskawicznymi ruchami poderżnął im gardła, posługując się nożem, który nagle pojawił się w jego dłoni.

– Teraz już nie żyją, panie ważny i przemądrzały komandorze – powiedział mat uszczelniacz.

Krew wyciekająca na lód wydawała się w blasku księżyca zupełnie czarna.

– W ten sam sposób zabiłeś Johna Irvinga? – spytał Crozier głosem drżącym z wściekłości.

– Pierdol się. – Hickey splunął.

Crozier spojrzał z pogardą na Roberta Goldinga.

– Mam nadzieję, że dostałeś swoje trzydzieści srebrników. Golding zachichotał.

– George – zwrócił się Hickey do Thompsona, stojącego za komandorem – Crozier ma w prawej kieszeni płaszcza rewolwer. Wyciągnij go i podaj Richardowi. Dickie, podasz mi zaraz ten rewolwer. Jeśli Crozier się ruszy, zabij go.

Thompson wyjął rewolwer z kieszeni komandora, podczas gdy Aylmore mierzył do niego ze strzelby. Potem podszedł do Thompsona i wziął od niego rewolwer i pudełko z nabojami, a następnie wycofał się powoli, wciąż trzymając Croziera na muszce. Przeszedł przez oświetloną blaskiem księżyca polanę i podał broń Hickeyowi.

– Natura spuszcza na nas tyle nieszczęść – przemówił nieoczekiwanie doktor Goodsir. – Dlaczego ludzie muszą ją w tym wspierać? Dlaczego nasz gatunek nie poprzestaje na tych klęskach, którymi karzą nas niebiosa, lecz dokłada do nich swoją dawkę cierpień i udręki? Czy może pan odpowiedzieć mi na to pytanie, panie Hickey?

Mat uszczelniacz, Manson, Aylmore, Thompson i Golding gapili się na lekarza, jakby ten zaczął nagle mówić po aramejsku.

– Czego chcesz, Hickey? – spytał Crozier, przerywając pełną zdumienia ciszę. – Brakuje ci już jedzenia i szukasz nowych zapasów?

– Chcę, żebyś zamknął gębę i umierał długo i boleśnie – warknął Hickey.

Robert Golding zaniósł się głupawym śmiechem. Lufa strzelby, którą trzymał w dłoniach, uderzyła w kark Goodsira.

– Panie Hickey – przemówił ponownie lekarz – z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że nie pomogę panu rozczłonkowywać ciał moich towarzyszy.

Hickey uśmiechnął się drapieżnie.

– Pomożesz, konowale, gwarantuję ci to. Albo będziesz się przyglądał, jak kroimy ciebie i zjadamy, kawałek po kawałeczku.

Goodsir milczał.