– Tom Johnson i jego ludzie cię znajdą – powiedział Crozier, nie odrywając spojrzenia od twarzy Hickeya.
Mat roześmiał się głośno.
– Johnson już nas znalazł, Crozier. A właściwie to my znaleźliśmy jego. Hickey sięgnął za siebie i wyciągnął ze śniegu płócienną torbę.
– Jak ty to zawsze nazywałeś Johnsona, królu Crozierze? Swoją prawą ręką? Oto i ona.
Wyjął z torby okrwawioną, uciętą w łokciu rękę i rzucił ją pod stopy Croziera.
Komandor nawet na nią nie spojrzał.
– Jesteś żałosną gnidą, Hickey. Kompletnym zerem. Nikim.
Grymas wściekłości, który wykrzywił twarz Hickeya, upodobnił go do jakiegoś odrażającego, nieludzkiego monstrum. Jego oczy płonęły czymś, czego nie dało się już nawet nazwać zwykłym szaleństwem i nienawiścią.
– Magnus – wycedził przez odsłonięte zęby Hickey. – Uduś komandora. Natychmiast.
– Tak, Corneliusie. – Magnus Manson skinął posłusznie głową i ruszył w stronę Croziera.
Goodsir próbował rzucić się na ratunek komandorowi, lecz Golding przytrzymał go jedną ręką i wbił mu w kark lufę strzelby.
Crozier nawet nie drgnął, kiedy olbrzym zbliżał się do niego. Gdy jego cień padł na komandora i Thompsona, Thompson wzdrygnął się odruchowo. Crozier natychmiast wykorzystał tę okazję, wyrwał rękę z uścisku swego oprawcy i włożył ją do lewej kieszeni płaszcza.
Golding omal nie pociągnął za spust swojej strzelby i nie odstrzelił Goodsirowi głowy, kompletnie zaskoczony, gdy kieszeń komandora eksplodowała nagle ogniem i hukiem podwójnego wystrzału, który odbił się echem od otaczających ich seraków.
– Au – powiedział Magnus Manson, podnosząc powoli dłonie do brzucha.
– A niech to – mruknął spokojnie Crozier. Niechcący wypalił z obu luf swego dwustrzałowego pistoletu.
– Magnus! – krzyknął Hickey, biegnąc do swego kompana.
– Komandor chyba mnie postrzelił, Corneliusie – powiedział Manson. Olbrzym wydawał się zaskoczony i nieco zdeprymowany.
Komandor obrócił się w miejscu, kopnął kolanem w krocze Thompsona i wyrwał się z jego uścisku.
– Goodsir – krzyknął – uciekaj!
Lekarz spróbował. Poderwał się do biegu, lecz w ostatniej chwili młody Golding podłożył mu nogę, powalił na ziemię i przycisnął kolanem do lodu, przystawiając jednocześnie lufę strzelby do tyłu jego głowy.
Crozier biegł w stronę seraków.
Hickey spokojnie wyjął strzelbę z rąk Richarda Aylmore’a, wymierzył i wypalił z obu luf.
Czubek pobliskiego seraka rozpadł się na drobne kawałki i w tej samej chwili Crozier runął twarzą na lód i podjechał na brzuchu kilka stóp.
Hickey oddał strzelbę Aylmorowi, rozpiął płaszcz i kamizelkę Mansona, a potem rozerwał koszulę i brudny podkoszulek okrywający brzuch olbrzyma.
– Przyprowadź tutaj tego cholernego lekarza! – krzyknął do Goldinga.
– To wcale nie boli, Corneliusie – oznajmił Manson. – Raczej łaskocze.
Golding poderwał z ziemi Goodsira i pchnął go w stronę Hickeya i Mansona. Lekarz włożył okulary i przyjrzał się podwójnej ranie.
– Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że kule nie przebiły podskórnej warstwy tłuszczu pana Mansona, nie mówiąc już o jego mięśniach. To tylko dwa niewielkie otwory w jego skórze. Czy mogę teraz zająć się komandorem Crozierem, panie Hickey?
Hickey roześmiał się chrapliwie.
– Cornelius! – krzyknął Aylmore.
Korzystając z zamieszania, Crozier podniósł się powoli na kolana i zaczął pełznąć w stronę lasu seraków. Po chwili wstał na równe nogi i chwiejnym krokiem kontynuował marsz, zostawiając na lodzie szeroki, krwawy ślad.
Golding zachichotał i podniósł strzelbę.
– Nie! – krzyknął Hickey. Wyjął z kieszeni rewolwer Croziera i starannie wymierzył.
Gdy od ściany seraków dzieliło go już nie więcej niż dwadzieścia stóp, Crozier obejrzał się za siebie. Hickey strzelił.
Trafiony w ramię Crozier obrócił się w miejscu i opadł na kolana. Przez chwilę klęczał, wspierając się zakrwawioną ręką o lód, a potem spróbował wstać.
Hickey zrobił kilka kroków do przodu i strzelił ponownie.
Crozier upadł na plecy i leżał nieruchomo, z podciągniętymi w górę kolanami.
Hickey podszedł dwa kroki i strzelił raz jeszcze. Jedna noga komandora opadła na ziemię, kiedy kula przebiła kolano lub mięśnie tuż pod kolanem. Crozier nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
– Corneliusie, kochany – przemówił Magnus Manson głosem skrzywdzonego dziecka. – Zaczyna mnie boleć brzuch.
Hickey obrócił się na pięcie.
– Goodsir, daj mu coś. Lekarz skinął głową.
– Zabrałem ze sobą całą butelkę proszku Dovera – mówił lekarz beznamiętnym tonem. – To środek złożony głównie z ekstraktu liści koki, zwanego czasami kokainą. Podam mu to. Wszystko, jeśli pan zechce. Dorzucę do tego trochę mandragory, laudanum i morfiny. To uśmierzy ból. – Goodsir umilkł i sięgnął do swojej torby.
Hickey podniósł broń i wymierzył w lewe oko lekarza.
– Jeśli podasz Magnusowi jakąś truciznę albo jeśli wyciągniesz z tej torby nóż czy skalpel, przysięgam na Boga, że strzelę ci w jaja i każę ci je zjeść. Rozumiesz mnie, konowale?
– Rozumiem – odrzekł spokojnie Goodsir. – Ale składałem przysięgę Hipokratesa i nie zamierzam nikomu robić krzywdy. – Wyjął z torby butelkę i łyżeczkę, na którą nalał kroplę morfiny. – Proszę to wypić – zwrócił się do olbrzyma.
– Dziękuję, doktorze – odrzekł Magnus Manson i wypił lekarstwo.
– Cornelius! – zawołał Thompson, wskazując na las seraków. Crozier zniknął. Krwawe ślady na lodzie prowadziły w lodową gęstwinę.
– A niech to szlag. – Mat uszczelniacz westchnął. – Same problemy z tym dupkiem. Dickie, przeładowałeś już? – spytał Hickey, przeładowując własną broń.
– Tak – odparł Aylmore, podnosząc strzelbę.
– Thompson, weźmiesz drugą strzelbę i zostaniesz tutaj z Magnusem i lekarzem. Jeśli nasz doktorek zrobi coś głupiego, nawet głośniej pierdnie, odstrzelcie mu jaja.
Thompson skinął głową. Golding zachichotał. Hickey, Golding i Aylmore ruszyli powoli w stronę lasu seraków.
– Nie będzie go tu łatwo znaleźć – wyszeptał Aylmore, kiedy weszli w lodową gęstwinę.
– Chyba żartujesz – parsknął Hickey, wskazując na szeroką smugę krwi ciągnącą się między serakami.
– On ciągle ma ze sobą ten mały pistolet – wyszeptał Aylmore, przechodząc ostrożnie od seraka do seraka.
– Pieprzyć jego i jego mały pistolet – odparł Hickey, maszerując śmiało przed siebie.
Golding zachichotał głośno.
– Pieprzyć jego i jego mały pistolet – powtórzył i zachichotał ponownie.
Krwawy ślad prowadził prosto do połyni. Hickey podbiegł do czarnego kręgu wody i spojrzał na smugi znaczące pionową powierzchnię grubej na osiem stóp warstwy lodu. Coś wpadło tutaj do wody.
– Szlag by to jasny kurwa trafił – krzyknął Hickey, uderzając pięścią w udo. – Chciałem strzelić mu prosto w tę jego przemądrzałą mordę, chciałem, żeby to widział. A ten fiut odebrał mi tę przyjemność.
– Panie Hickey, proszę spojrzeć tam – zawołał Golding, chichocząc. Wskazał na jakiś przedmiot, który wyglądał jak obrócone twarzą w dół ciało unoszące się na powierzchni wody.
– To tylko pierdolony płaszcz – odparł Aylmore, który wyszedł spomiędzy seraków, trzymając przed sobą broń gotową do strzału.
– Tylko pierdolony płaszcz – powtórzył Robert Golding.
– Więc Crozier utonął, nie żyje – rzekł Aylmore. – Zbierajmy się, zanim ktoś przyjdzie. Przed nami dwa dni drogi, a musimy jeszcze pociąć ciała.
– Nigdzie na razie nie idziemy – warknął mat. – Crozier może jeszcze żyć.