– Ciężko ranny, bez ubrania? – zdziwił się Aylmore. – Spójrz tylko na ten płaszcz, Corneliusie. Jest cały porwany.
– Może jeszcze żyje. Musimy się upewnić. Może za chwilę ciało wypłynie na powierzchnię.
– I co wtedy zrobisz? – spytał Aylmore. – Będziesz strzelał do trupa? Hickey obrócił się na pięcie i spiorunował Aylmore’a wzrokiem.
Wyższy o głowę mężczyzna cofnął się o krok speszony.
– Tak – wycedził przez zęby Hickey. – Właśnie to zamierzam zrobić.
– Potem zwrócił się do Goldinga. – Sprowadź tu Thompsona, Magnusa i lekarza, przywiążemy go tutaj do seraka. Ja, Aylmore i Thompson będziemy szukać Croziera, a ty przypilnujesz w tym czasie lekarza i potniesz na kawałki Lane’a i Goddarda.
– Ja mam ich pociąć? – oburzył się Golding. – Mówiłeś, że właśnie dlatego chcemy złapać lekarza. To on miał się tym zajmować, nie ja.
– Goodsir będzie to robił w przyszłości, Bobby – odparł Hickey.
– Na razie nie możemy mu jeszcze zaufać… Kiedy już stąd odejdziemy i wrócimy do swoich, na pewno namówimy Goodsira do współpracy. A teraz sprowadź go tutaj, przywiąż mocno do seraka. Powiedz Magnusowi, żeby przyniósł tutaj ciała, a potem potnij je na mniejsze kawałki. Weź sobie noże z torby Goodsira i piłę, którą tu przyniosłem, jest w torbie.
– No dobra… – mruknął z rezygnacją Golding, ruszając w stronę polany. – Ale wolałbym szukać komandora.
– Crozier krwawił jak zarzynana świnia – powiedział Aylmore. – Jeśli nie wpadł do wody, to musiał zostawić tu gdzieś ślad.
– Masz rację, Dickie – odparł Hickey z dziwnym uśmiechem. – Jeśli nie wpadł do wody, to musiał odczołgać się gdzieś na bok, ale na pewno nie przestał krwawić. Będziemy szukać, dopóki się nie upewnimy, że nie przysiadł gdzieś za serakiem i nie wykrwawił się na śmierć. Ty zaczniesz po południowej stronie połyni, ja po północnej. Będziemy szli zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Jeśli zobaczysz jakikolwiek ślad, choćby jedną kroplę krwi w śniegu, choćby najmniejszy odcisk, zatrzymaj się i krzyknij. Przyjdę do ciebie. I uważaj. Nie chcemy, żeby ten skurwiel wyskoczył nagle z cienia i zabrał nam strzelbę.
Aylmore wyglądał na zaskoczonego i zaniepokojonego.
– Naprawdę myślisz, że może mieć jeszcze dość sił, żeby to zrobić? Dostał przecież trzy kulki i całą garść śrutu. Poza tym bez płaszcza i tak zamarznie na śmierć w ciągu kilku minut. Robi się coraz zimniej. Naprawdę myślisz, że może się na nas czaić?
Hickey uśmiechnął się i wskazał głową na czarny krąg wody.
– Nie. Myślę, że się utopił i leży na dnie. Ale musimy się upewnić. Nie odejdziemy stąd, dopóki tego nie zrobimy, choćbyśmy mieli siedzieć tu do świtu.
Szukali Croziera przez trzy godziny, dopóki księżyc nie schował się za horyzontem. Nie znaleźli żadnych śladów przy połyni ani wśród seraków, ani na otwartym lodzie za serakami, ani na wałach lodowych po północnej, południowej i wschodniej stronie. Ani jednej kropli krwi, ani jednego odcisku stopy w śniegu, nic.
Przez całe te trzy godziny Robert Golding kroił na mniejsze kawałki ciała Johna Lane’a i Williama Goddarda, ogromnie się przy tym trudząc. Na śniegu walały się bezładnie żebra, głowy, ręce, stopy i kawałki kręgosłupa, zupełnie jakby ktoś wysadził w powietrze rzeźnię. Sam Golding pokryty był krwią od czubka głowy do pięt i wyglądał jak upiór; gdy Aylmore, Thompson i pozostali wrócili wreszcie z bezowocnych poszukiwań, przerazili się, ujrzawszy ten makabryczny widok. Hickey, z kolei, śmiał się z młodego Goldinga do rozpuku.
Hickey i jego towarzysze owinęli połcie mięsa w kawałki ceraty, które przezornie zabrali ze sobą, i włożyli do worków. Potem odwiązali Goodsira, który drżał na całym ciele z zimna albo z szoku.
– Czas na nas, doktorku – powiedział Hickey. – Nasi przyjaciele czekają na ciebie dziesięć mil stąd, na zachodzie.
– Pan Des Voeux i inni będą was ścigać – odparł spokojnie Goodsir.
– Nie – rzekł Hickey z przekonaniem. – Nie będą. Szczególnie kiedy dowiedzą się, że mamy co najmniej trzy strzelby i rewolwer. Zresztą najpierw i tak musieliby znaleźć nasze ślady, co im się raczej nie uda. Daj naszemu nowemu koledze worek z mięsem, niech nie idzie z pustymi rękami – zwrócił się do Goldinga.
Kiedy Goodsir nie chciał wziąć od Goldinga torby z ludzkimi szczątkami, Magnus Manson wymierzył drobnemu lekarzowi potężny cios, omal nie łamiąc mu żeber. Po trzech kolejnych próbach i dwóch ciosach Goodsir w końcu uległ.
– Chodźmy – rzucił krótko Hickey. – Nic tu po nas.
54
Obóz ratunkowy 19 sierpnia 1848.
Charles Des Voeux uśmiechał się jak idiota, kiedy jego grupa wracała do obozu ratunkowego w sobotni ranek 19 sierpnia. Tym razem miał dla swego komandora same dobre wieści.
Zaledwie cztery mile od brzegu w lodzie otwierały się szerokie szczeliny prowadzące na południe. Des Voeux i jego ludzie szli wzdłuż nich cały dzień i przekonali się, że otwarta woda sięga do samego Półwyspu Adelajdy i niemal na pewno dalej, aż do samego ujścia Rzeki Backa. Des Voeux widział niskie wzgórza Półwyspu Adelajdy, odległe o niecałe dwanaście mil od góry lodowej, na którą wspięli się po dotarciu do południowego krańca paku. Bez łodzi nie mogli posunąć się dalej, co właśnie wprawiło Des Voeux w tak wyśmienity humor.
Wszyscy mogli teraz opuścić obóz ratunkowy. Wszyscy mieli szanse na przeżycie.
Równie krzepiąca była wiadomość, że niemal całe dwa dni polowali na foki żerujące przy krawędzi kry. Przez dwa dni i noce Des Voeux i jego ludzie obżerali się foczym mięsem i tłuszczem. Ich ciała były tak bardzo złaknione tłuszczu, że kiedy nawet wymiotowali z przejedzenia, wybuchali śmiechem, natychmiast robili się jeszcze głodniejsi i znów zabierali się do jedzenia.
Nim wyruszyli w drogę powrotną do obozu, upolowali jeszcze kilka fok i zabrali ze sobą; każdy z nich ciągnął teraz co najmniej jedno martwe zwierzę. Tego wieczora wszyscy mieszkańcy obozu ratunkowego mogli się wreszcie najeść do syta.
W gruncie rzeczy, rozmyślał Des Voeux, zbliżając się do obozu, była to bardzo udana wyprawa, na której cieniem kładło się jedynie zachowanie młodego Goldinga; bezczelny gnojek już pierwszego dnia marszu zawrócił sam do obozu, wymawiając się bólem brzucha. Des Voeux zdążył już jednak niemal zapomnieć o tym incydencie i myślał tylko o tym, że po raz pierwszy od wielu miesięcy – lat – komandor Crozier i pozostali będą mieli co świętować.
Wszyscy wracali do domu. Gdyby wyruszyli dziś w drogę, zabierając ze sobą wszystkich chorych i rannych, już za trzy lub cztery dni byliby na wodzie, a za tydzień przy ujściu Rzeki Backa. Być może szczeliny w lodzie sięgały już dalej w głąb kry i od brzegu dzieliło je nie więcej niż dwie lub trzy mile!
Zbliżywszy się do obozu, ludzie Des Voeux zaczęli wymachiwać rękami i krzyczeć radośnie. Obszarpani, przygarbieni marynarze podnieśli głowy znad swoich zajęć i wyszli przed namioty, przyglądając im się w ciszy.
Podwładni Des Voeux – Gruby Alex Wilson, Francis Pocock, Josephus Greater, George Cann, Robert Johns, Thomas Tadman, Thomas McConvey i William Mark – umilkli raptownie, ujrzawszy posępne, nieruchome twarzy swych towarzyszy. Mieszkańcy obozu widzieli upolowane foki, ale nie reagowali w żaden sposób na ten widok.
Couch i Thomas wyszli ze swych namiotów i stanęli przed szeregiem marynarzy z obozu ratunkowego.
– Czy ktoś umarł? – spytał Charles Frederick Des Voeux.
Drugi oficer Edward Couch, pierwszy oficer Robert Thomas, pierwszy oficer Charles Des Voeux, dowódca ładowni Erebusa Joseph Andrews i dowódca głównego masztu Terroru Thomas Farr siedzieli w namiocie, w którym do niedawna mieścił się szpital doktora Goodsira. Wszyscy pacjenci, jak poinformowano Des Voeux, albo umarli w ciągu ostatnich kilku dni, albo zostali przeniesieni do mniejszych namiotów.