Mężczyźni uczestniczący w zebraniu byli ostatnimi podoficerami ekspedycji Johna Franklina, którzy pozostali przy życiu – a przynajmniej ostatnimi, którzy przebywali w obozie ratunkowym i mogli iść o własnych siłach. Czterech z nich – Farr nie palił – podzieliło między siebie resztki tytoniu i nabiło nim fajki. Wnętrze namiotu wypełnione było siwym dymem.
– Jesteście pewni, że to nie potwór zabił tych wszystkich ludzi? – pytał Des Voeux.
Couch pokręcił głową.
– Początkowo tak myśleliśmy… właściwie, byliśmy tego pewni… ale kości, głowy i kawałki mięsa, które tam znaleźliśmy… – Mat umilkł
i zacisnął mocniej zęby na ustniku fajki.
– Zostały przecięte nożem – dokończył za niego Robert Thomas. – Lane i Goddard zginęli z rąk człowieka.
– Nie. – Thomas Farr pokręcił głową. – Z rąk potwora w ludzkiej postaci.
– Hickey – rzekł krótko Des Voeux. Pozostali pokiwali głowami.
– Musimy go schwytać. Jego kompanów także – powiedział Des Voeux. Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Robert Thomas spytał: – Poco?
– Żeby wymierzyć im sprawiedliwość.
Czterech spośród pięciu mężczyzn spojrzało po sobie.
– Mają teraz trzy strzelby – powiedział Couch. – I rewolwer komandora.
– My mamy więcej ludzi… broni… prochu, naboi – odparł Des Voeux.
– Owszem. – Thomas Farr skinął głową. – Ilu z nich zginie w bitwie z Hickeyem i jego kanibalami? Thomas Johnson powinien był wrócić kilka dni temu. Miał tylko śledzić grupę Hickeya i upewnić się, że rzeczywiście stąd odeszli.
– Nie mogę w to uwierzyć. – Des Voeux wyjął fajkę z ust i ubił mocniej tytoń. – Co z komandorem Crozierem i doktorem Goodsirem? Zostawimy ich na łaskę i niełaskę Corneliusa Hickeya?
– Komandor nie żyje – rzekł Andrews. – Hickey nie miał powodów, żeby zachować go przy życiu… chyba że chciał go wcześniej torturować.
– Tym bardziej więc powinniśmy wysłać za nimi grupę ratunkową – obstawał przy swoim Des Voeux.
Pozostali milczeli przez chwilę. Dym wirował powoli w powietrzu. Thomas Farr podniósł połę namiotu, by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza.
– Minęły dwa dni, odkąd komandor, Goodsir, Goddard i Lane opuścili obóz – przemówił wreszcie Edward Couch. – Minie kilka kolejnych, nim uda nam się odnaleźć Hickeya i jego ludzi, jeśli w ogóle uda nam się ich odnaleźć. Wystarczy, żeby Hickey odszedł trochę dalej w głąb wyspy albo lodu, a nigdy go nie znajdziemy. Wiatr zasypuje ślady w ciągu kilku godzin… nawet ślady płóz. Naprawdę sądzisz, że Francis Crozier będzie jeszcze żył za tych kilka dni? Prawdę mówiąc, jestem pewien, że zginął w tym samym czasie, co Goddard i Lane.
Des Voeux przygryzł ustnik fajki.
– No dobrze, a co z doktorem Goodsirem? Potrzebujemy lekarza. Przypuszczam, że jego Hickey jednak oszczędził. Być może wrócił tutaj właśnie ze względu na Goodsira.
Robert Thomas pokręcił głową.
– Być może Cornélius Hickey potrzebuje doktora Goodsira do własnych, nikczemnych celów, ale nam już się lekarz nie przyda.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Większość lekarstw i instrumentów naszego lekarza została tutaj; zabrał ze sobą tylko swoją torbę – odparł Farr. – A Thomas Hartnell, który był jego pomocnikiem, wie, jak stosować te środki.
– A jeśli trzeba będzie przeprowadzić jakąś operację? – nie dawał za wygraną Des Voeux.
Couch uśmiechnął się smutno.
– Chłopcze, naprawdę wierzysz, że ktoś, kto potrzebuje operacji, ma w ogóle szanse dożyć końca tej wyprawy?
Des Voeux nie odpowiedział.
– A jeśli Hickey i jego ludzie nigdzie nie poszli? – spytał Andrews.
– Jeśli nawet nie zamierzali nigdzie iść? Wrócił, żeby zabić komandora, porwać Goodsira i zaszlachtować biednego Goddarda i Lane’a, a potem pociąć ich na kawałki, jak zwierzęta. On traktuje nas wszystkich jak bydło rzeźne. Może czeka już za najbliższym grzbietem, żeby zaatakować cały obóz?
– Robisz z mata uszczelniacza straszydło – parsknął Des Voeux.
– On sam zrobił już z siebie straszydło – odparł Andrews. – A właściwie nie straszydło, tylko diabła. Prawdziwego diabła. On i ten jego pomagier, Magnus Manson – niech ich piekło pochłonie – sprzedali swoje dusze i w zamian zostali obdarzeni jakąś ciemną mocą. Wspomnicie jeszcze moje słowa.
– Wydawałoby się, że jeden prawdziwy potwór w zupełności wystarczy na jedną ekspedycję – powiedział Thomas.
Nikt się nie roześmiał.
– Właściwie to jest jeden potwór – rzekł wreszcie Edward Couch.
– I to dobrze znany ludzkiej rasie.
– Cóż więc proponujecie? – spytał Des Voeux po kolejnej chwili ciszy. – Żebyśmy uciekli przed Hickeyem i wyruszyli jutro na południe?
– Moim zdaniem powinniśmy wyruszyć jeszcze dzisiaj – powiedział Joseph Andrews. – Gdy tylko załadujemy do łodzi sprzęt. Możemy ciągnąć je przez całą noc; jeśli wzejdzie księżyc, będzie wystarczająco jasno. Jeśli nie, wykorzystamy trochę paliwa, które zostawiliśmy do tej pory, i zapalimy lampę. Sam powiedziałeś, Charles, że zostawiliście na trasie bambusowe kije i że bez trudu je odnajdziemy. Kiedy nadejdzie pierwsza prawdziwa śnieżyca, wszystkie znikną pod śniegiem.
Couch pokręcił głową.
– Ludzie Des Voeux są zmęczeni. Nasi są zupełnie zniechęceni. Wyprawmy dziś wieczorem ucztę i zjedzmy wszystkie foki, które tu ze sobą przyciągnęliście, Charles. Ruszymy w drogę jutro rano. Dobry posiłek i kilka godzin snu na pewno podniesie nas wszystkich na duchu.
– Ale wystawimy straże na noc – zastrzegł Andrews.
– Tak jest. – Couch skinął głową. – Sam stanę pierwszy. Nie jestem bardzo głodny.
– Pozostaje jeszcze kwestia dowództwa – zauważył Thomas Farr, spoglądając po kolei na twarze mężczyzn zgromadzonych w namiocie.
– Charles niech dowodzi – rzekł pierwszy oficer Robert Thomas.
– Sir John awansował go na pierwszego oficera okrętu flagowego.
– Ale ty byłeś pierwszym oficerem na Terrorze, Robercie – powiedział Farr do Thomasa.
Thomas pokręcił energicznie głową.
– Erebus był okrętem flagowym. Pan Des Voeux jest lepszym przywódcą niż ja, a będziemy potrzebowali dobrego przywódcy.
– Nie mogę uwierzyć, że nie ma już z nami komandora Croziera. – Andrews westchnął.
Mężczyźni palący fajki zaciągnęli się mocniej dymem. Przez chwilę znów wszyscy milczeli. Na zewnątrz ktoś rozmawiał o fokach, ktoś inny roześmiał się głośno, w tle słychać było trzaski i eksplozje pękającego lodu.
– Teoretycznie wyprawie przewodzi teraz porucznik George Henry Hodgson – powiedział Thomas Farr.
– Och, pieprzyć porucznika Hodgsona rozżarzonym prętem w dupę – żachnął się Joseph Andrews. – Gdyby ten gnojek wrócił tu teraz, udusiłbym go gołymi rękami i naszczał na jego trupa.
– Wątpię, czy porucznik Hodgson jeszcze żyje – rzekł cicho Des Voeux. – Uzgodniliśmy więc, że ja dowodzę teraz całą ekspedycją, a moi zastępcy to Robert i Edward?
– Tak jest – przytaknęli pozostali podoficerowie.
– Oczywiście przed podjęciem ważnych decyzji będę konsultował się z wami wszystkimi – mówił dalej Des Voeux. – Zawsze chciałem dowodzić załogą… ale nie w ten sposób. Będę potrzebował waszej pomocy.