Cisza nigdy się nie śmieje, Crozier ma jednak wrażenie, że widzi na jej ustach cień uśmiechu, gdy wsuwa się na chwilę do tunelu i wraca – ubrana jedynie w skórzane spodnie – z garścią świeżego śniegu, którym ocierają usta, nim osuszą je kawałkami delikatnej skóry karibu.
Piją lodowatą wodę, znów jedzą, znów piją, wychodzą na zewnątrz, by się załatwić, po powrocie rozwieszają wilgotne ubrania nad płomieniem lampki, myją raz jeszcze ręce i twarze, czyszczą zęby palcami i cienkimi gałązkami, po czym wsuwają się nadzy pod niedźwiedzie futra.
Crozier zasypia, budzi się jednak po chwili, czując drobną dłoń Ciszy na swoich udach i męskości.
Reaguje natychmiast, sztywniejąc i podnosząc się. Nie zapomniał o bólu ani o skrupułach wobec kontaktów z tą eskimoską dziewczyną; po prostu w ogóle nie myśli o tych drobiazgach, kiedy jej drobne palce zamykają się wokół jego penisa.
Oboje ciężko dyszą. Cisza przekłada nogę nad jego udem i ociera się o nie. Crozier kładzie dłonie na jej piersiach, a potem przesuwa je w dół, by pochwycić jej krągłe pośladki i przycisnąć mocniej jej krocze do swojego uda. Jego penis jest niemal absurdalnie twardy, pulsuje na całej długości, nabrzmiały koniuszek przy każdym kontakcie z jej ciepłą skórą drży niczym pióro wskazujące obecność foki. Jego ciało zachowuje się jak ciekawska foka, płynie szybko ku powierzchni doznań wbrew temu, co podpowiada mu rozum.
Cisza odrzuca na bok skraj futra i siada na nim okrakiem. Jednocześnie wolną ręką błyskawicznie obejmuje go, ustawia we właściwej pozycji i wsuwa do swego wnętrza.
– Jezu… – szepcze Crozier, kiedy stają się jednym ciałem. Czuje, że jego penis napotyka jakiś opór, który powoli ustępuje pod jego naciskiem, i uzmysławia sobie nagle zszokowany, że posiadł właśnie dziewicę. Albo że dziewica posiadła jego. – O Boże… – szepcze ponownie, kiedy zaczynają się ruszać.
Przyciąga ją do siebie i próbuje pocałować, ona odwraca jednak twarz, przykłada ją do jego policzka, do szyi. Crozier zapomniał, że eskimoskie kobiety nie umieją się całować… choć to pierwsza rzecz, o jakiej informują świeżo upieczonych badaczy polarnych starzy weterani.
Teraz nie ma to żadnego znaczenia.
Eksploduje w niej po niecałej minucie, może wcześniej. Minęło już tyle czasu.
Cisza przez chwilę leży na nim nieruchomo, jej nagie spocone piersi tulą się do jego równie spoconego ciała. Czuje szybkie bicie jej serca i wie, że ona czuje bicie jego serca.
Kiedy może już myśleć, zastanawia się, czy Cisza jest okrwawiona. Nie chciałby poplamić tych pięknych śnieżnobiałych futer.
Lecz Cisza znów zaczyna poruszać biodrami. Wciąż siedzi na nim okrakiem, wyprostowana, wpatrzona w jego twarz. Jej ciemne sutki wyglądają jak druga para nieruchomych, zapatrzonych weń oczu. Penis Croziera wciąż jest w niej, a jej ruchy, co wydaje mu się nieprawdopodobne – coś podobnego nie zdarzyło się podczas żadnego ze spotkań z prostytutkami w Anglii, Australii, Nowej Zelandii, Ameryce Południowej czy gdziekolwiek indziej – sprawiają, że znów ożywa, znów twardnieje, a jego biodra poruszają się w rytm jej coraz gwałtowniejszych ruchów.
Cisza odrzuca głowę do tyłu i opiera dłoń o jego piersi.
Kochają się tak przez wiele godzin. Cisza opuszcza go na chwilę, jednak tylko po to, by przynieść im wodę – stopiony śnieg w puszce Goldnera zawieszonej nad płomieniem lampy – a kiedy kończą pić, zmywa z wewnętrznych części ud smugi krwi.
Potem kładzie się na plecach, rozkłada nogi i przyciąga go do siebie.
Słońce nie wschodzi, więc Crozier nie wie, czy kochali się przez całą noc – może było to nawet kilka nocy i dni bez snu i dłuższej przerwy (przynajmniej tak mu się wydaje) – w końcu jednak zasypiają. Wilgoć ich oddechów i potu kapie drobnymi kroplami z odsłoniętych fragmentów ścian. W ich małym domu jest tak ciepło, że przez jakiś czas śpią całkiem odkryci.
64
Kiedy stworzył już ląd,
gdy świat był jeszcze ciemny,
Tulunigraq, Kruk, usłyszał, jak Dwaj Mężczyźni śnią o świetle.
Ale na świecie nie było światła.
Wszystko było ciemne jak zawsze.
Żadnego słońca. Żadnego księżyca. Żadnych gwiazd. Żadnego ognia.
Kruk leciał nad ziemią, aż znalazł dom z lodu,
gdzie mieszkał starzec ze swą córką.
Wiedział, że ukrywają światło,
chowają odrobinę światła,
więc wszedł.
Wczołgał się przez tunel
Spojrzał w górę przez katak.
Wisiały tam dwie torby,
w jednej była ciemność,
w drugiej światło.
Starzec spał,
jego córka siedziała na jutrze.
Była ślepa.
Tulunigraą sięgnął do niej myślą,
sprawił, że chciała się bawić.
„Pozwól mi pobawić się piłką!” – krzyknęła córka,
budząc starca.
Mężczyzna obudził się i zdjął torbę, w której
trzymał światło dnia.
Światło owinięte było w skórę karibu,
rozgrzewaną od środka blaskiem dnia,
który chciał się wydostać na zewnątrz.
Kruk sięgnął myślą do głowy dziewczyny, sprawił,
by pchnęła światło dnia w stronę katak.
„Nie!” – krzyknął jej ojciec.
Piłka potoczyła się do katak,
wpadła do wejścia.
Tulunigraą czekał.
Złapał piłkę.
Uciekł na zewnątrz,
uciekł ze światłem dnia.
Kruk użył swego dzioba.
Rozerwał skórzaną piłkę.
Rozerwał światło dnia.
Mężczyzna z lodowego domu
ścigał go nad wzgórzami i lodem,
ale strażnik światła dnia nie był człowiekiem.
Był sokołem.
Pitqiktuak! – krzyknął Sokół,
„Zabiję cię, Oszuście!”.
Rzucił się na Kruka,
lecz wcześniej Kruk rozerwał piłkę.
Wstał Świt.
Światło rozlało się wszędzie.
Quagaa Siła! Wstał Świt!
Unukpuaq! Unukpuagmun! Ciemność! -
krzyczał Sokół.
Quagaa! Wszędzie światło! -
wołał Kruk.
Noc!
Dzień!
Ciemność!
Światło!
Noc!
Światło!
Krzyczeli bez wytchnienia.
Kruk wołał -
„Światło dnia dla świata!”.
„Światło dnia dla Prawdziwych Ludzi!”.