Nie może być tak,
że mamy jedno, a nie mamy drugiego.
I tak Kruk zaniósł światło dnia do jednych miejsc,
a Sokół zaniósł ciemność do innych.
Lecz zwierzęta wciąż ze sobą walczyły.
Dwaj Mężczyźni walczyli.
Rzucali w siebie światłem i ciemnością.
Dzień i noc weszły w stan harmonii.
Zima przychodzi po lecie.
Dwie połowy.
światło i ciemność, uzupełniają się nawzajem.
Zycie i śmierć uzupełniają się nawzajem.
Ty i ja uzupełniamy się nawzajem.
Na zewnątrz Tuunbaq wędruje przez noc.
Tam gdzie się dotykamy, jest światło.
Wszędzie panuje harmonia.
Wyruszają w długą podróż wkrótce po tym, jak słońce pokazuje się po raz pierwszy, ledwie na kilka minut, na południowym horyzoncie.
Crozier wie, że to nie powrót słońca był znakiem, który określił czas ich działania i zmusił go do rychłego podjęcia decyzji; tym znakiem była raczej gwałtowność zjawisk zachodzących na ciemnym niebie przez pozostałe dwadzieścia trzy godziny doby. Kiedy opuszczają na zawsze swój lodowy dom, migoczące pasma kolorowego światła rozwijają się nad nimi i zwijają niczym palce otwartej i zamkniętej pięści. Z każdym dniem i nocą zorza polarna nabiera mocy i wielkości.
Tym razem ich sanie są większe i wytrzymalsze od pojazdu, na którym Cisza wiozła go, gdy jeszcze nie mógł chodzić o własnych siłach. Płozy tych sań, prawie dwukrotnie dłuższe od płóz z ryb i foczej skóry, wykonane są z małych, starannie wystruganych kawałków drewna połączonych z kłami morsa. Płozy pokryte są od dołu płytkami z fiszbinu i kości, a nie pastą z torfu, choć Cisza i Crozier kilka razy dziennie obciągają je warstwą lodu. Poprzeczki wykonane są z rogów karibu oraz ostatnich kawałków drewna, jakie im zostały, a tylny kabłąk z dużego, wygiętego poroża i kłów morsa.
Skórzana uprząż przeznaczona jest dla dwojga ludzi – żadne z nich nie będzie jechało na saniach, chyba że się rozchoruje lub zrani – Crozier wie jednak, że Cisza zbudowała te sanie bardzo starannie w nadziei, że nim skończy się ten rok, będzie je ciągnął zaprzęg psów.
Jest w ciąży. Nie powiedziała o tym Crozierowi – ani za pomocą sznurka, ani za pomocą spojrzenia, ani w żaden inny widzialny sposób – bo nie musiała. Wiedziała, że sam to zrozumie. Crozier szacuje, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, dziecko urodzi się w miesiącu, który nazywał niegdyś lipcem.
Na saniach znajdują się wszystkie ich skóry i futra, sprzęt do gotowania, narzędzia, puszki Goldnera, zapasy zamarzniętych ryb, mięso fok, morsów, lisów, zajęcy i pardw. Crozier wie jednak, że część tego mięsa przeznaczona jest na czasy, które mogą nigdy nie nadejść – przynajmniej dla niego. Niektóre mogą też być prezentami, w zależności od tego, co postanowi i co wydarzy się potem na lodzie. Wie, że jeśli podejmie pewną decyzję, oboje będą wkrótce pościć – choć, jeśli wszystko dobrze zrozumiał, tylko on musi pościć. Cisza przyłączy się do niego jedynie dlatego, że jest teraz jego żoną, i kiedy on nie będzie jadł, ona także tego nie zrobi. Jeśli jednak on umrze, ona zabierze sanie zjedzeniem i wróci do swej krainy, by żyć tam swoim życiem i wypełniać swoje obowiązki.
Całymi dniami wędrują na północ wzdłuż wybrzeża, omijając urwiska i zbyt strome wzgórza. Kilka razy muszą schodzić na lód, ale nie chcą przebywać tam zbyt długo. Jeszcze nie.
Lód pęka tu i ówdzie, ale szczeliny są krótkie i wąskie. Nie zatrzymują się obok tych szczelin ani obok połyni, by łowić ryby, lecz idą dalej, maszerują co najmniej dziesięć godzin na dzień, gdy tylko to możliwe, trzymając się lądu, choć oznacza to, że muszą częściej odświeżać warstwę lodu na płozach.
Wieczorem ósmego dnia zatrzymują się na wzgórzu i patrzą w dół, na gromadę rozświetlonych od środka śnieżnych kopuł.
Cisza poprowadziła ich tak, by podeszli do tej małej wioski pod wiatr, lecz jakiś pies uwiązany przed jednym z lodowych domów zaczyna wściekle ujadać. Na szczęście inne nie przyłączają się do niego.
Crozier patrzy na rozświetlone budowle – jedna z nich to skomplikowana struktura, złożona z jednej dużej i kilku mniejszych kopuł połączonych wspólnymi przejściami. Sama myśl o takiej społeczności, nie mówiąc już o widoku, sprawia Crozierowi nieokreślony ból.
Z głębi doliny dochodzi przytłumiony przez warstwę lodu i skór radosny ludzki śmiech.
Wie, że mógłby tam teraz zejść i poprosić tych ludzi, by pomogli mu odnaleźć drogę do obozu ratunkowego i jego ludzi; wie, że to wioska grupy należącej do szamana, który uciekł spod luf żołnierzy Farra i Hodgsona, i że jest to rodzina Ciszy, podobnie jak ośmioro zamordowanych kobiet i mężczyzn.
Mógłby zejść na dół i poprosić ich o pomoc. Wie, że Cisza poszłaby za nim i przetłumaczyła wszystko za pomocą sznurka. Jest jego żoną. Wie też, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż jeśli nie zrobi tego, co powinien zrobić na lodzie, to bez względu na to, że jest mężem Ciszy, i bez względu na miłość i szacunek, jakim darzą ją jej krewni, Eskimosi mogą przywitać go uśmiechami i radosnymi okrzykami, a potem, kiedy będzie spał, zarzucą mu na głowę worek i będą dźgać nożami, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, dopóki nie umrze. Śnił o swej krwi spływającej na biały śnieg.
A może nie. Może Cisza nie wie, co się wydarzy. Jeśli śniła o tej przyszłości, to nie powiedziała mu o tym za pomocą gestów i sznurka ani nie dzieliła z nim tych snów.
Tak czy inaczej nie chce tego sprawdzać. Ta wioska, ta noc, jutrzejszy dzień – nim jeszcze postanowi, co zrobi ze swym życiem – nie jest jego najbliższą przyszłością, bez względu na to, jak ta przyszłość ma wyglądać.
Crozier skłania lekko głowę w jej stronę, po czym oboje odwracają się od wioski i ciągną sanie dalej na północ.
Podczas długich nocy i dni podróży – kiedy chcą spać, mocują tylko na pałąku skórę karibu, która służy im za daszek, i przytuleni do siebie okrywają się kilkoma futrami – Crozier ma dużo czasu na rozmyślania.
Przez ostatnie kilka miesięcy, być może dlatego, że nie miał z kim rozmawiać – przynajmniej za pomocą zwykłego, wypowiadanego na głos języka – nauczył się, jak pozwalać różnym częściom swego umysłu i serca przemawiać tak, jakby były to różne osoby lub dusze. Jedna z nich, jego starsza, zmęczona dusza, wie, że nie zdał żadnego z egzaminów, jakim został poddany. Jego ludzie – ludzie, którzy mu zaufali, których miał doprowadzić bezpiecznie do domu – zostali zabici lub rozproszeni. Jego umysł łudzi się nadzieją, że niektórzy z nich przeżyli, lecz w głębi serca wie, że ludzie, którzy wtargnęli do krainy Tuunbaqa, już nie żyją, a ich kości leżą porzucone na jakiejś nienazwanej plaży lub pustej krze. Zawiódł ich wszystkich.
Jedyne, co może teraz zrobić, to pójść ich śladem.
Crozier nie ma jeszcze pojęcia, gdzie się znajduje, choć z każdym dniem umacnia się w przekonaniu, że spędzili minioną zimę na zachodnim wybrzeżu dużej wyspy położonej na północny wschód od Wyspy Króla Williama, niemal na tej samej szerokości geograficznej co Obóz Terror i sam Terror, choć odległej od tych miejsc co najmniej o sto mil. Gdyby chciał wrócić na Terror, musiałby iść na zachód, przez zamarznięte morze i mniejsze wyspy, potem przez północną część Wyspy Króla Williama, a potem kolejne dwadzieścia pięć po lodzie, choć wcale nie ma pewności, że okręt, który opuścił ponad dziesięć miesięcy wcześniej, wciąż jest na swoim miejscu.