Zrobiłaby to.
Crozier jest tego pewien.
Poszłaby za nim. I umarłaby tam – bardzo szybko. Umarłaby od wszystkich tych nikczemnych, małostkowych, niegodziwych myśli, które wlewałyby się w nią tak, jak trucizna z puszek Goldnera wlała się w Fitzjamesa – niewidzialna, ohydna, śmiercionośna.
Tego też jest pewien.
Ale Crozier mógłby wychować swego syna w Ameryce i prowadzić nowe życie w tym niemal cywilizowanym kraju. Być może zostałby komandorem jakiegoś prywatnego żaglowca. Zawiódł na całej linii jako komandor Królewskiej Marynarki Wojennej i Służby Badawczej, jako oficer i dżentelmen – cóż, właściwie dżentelmenem nie był nigdy – ale w Ameryce nikt nie musiałby o tym wiedzieć.
Nie, nie, dowodząc dużym żaglowcem, musiałby zawijać do miejsc i portów, w których ktoś mógłby go rozpoznać. Gdyby do tego doszło, zostałby powieszony za dezercję. Ale mały statek rybacki… przystań w jakimś niewielkim miasteczku w Nowej Anglii, amerykańska żona, która czekałaby nań w porcie i wychowywała jego dziecko po śmierci Ciszy…
Amerykańska żona?
Crozier zerka na Ciszę, która maszeruje obok niego, pochylona w uprzęży. Kolorowy blask zorzy polarnej kładzie się na jej futrzanej kurtce. Nie patrzy na niego. Crozier jest jednak pewien, że wie, o czym myśli. A jeśli nie wie tego teraz, to dowie się później, kiedy razem ułożą się do snu i razem będą śnić.
Nie może wrócić do Anglii. Nie może popłynąć do Ameryki.
Lecz alternatywa…
Wzdryga się i naciąga mocniej futrzany kaptur, który zatrzymuje ciepło jego oddechu i ciała.
Francis Crozier w nic nie wierzy. Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie. Życie nie ma żadnego planu, żadnego celu, żadnych tajemnic, które rekompensowałyby wszystkie cierpienia i niedostatki. Nic, czego się nauczył i dowiedział w ciągu minionych sześciu miesięcy, nie skłoniło go do zmiany zdania w tej kwestii.
Czyżby?
Razem ciągną sanie po szorstkim lodzie, coraz dalej i dalej od stałego lądu.
Zatrzymują się ósmego dnia wędrówki.
To miejsce nie różni się niczym od wielu innych miejsc, które mijali w ciągu minionego tygodnia – jest może nieco bardziej płaskie, może z lodu wyrasta tu trochę mniej gór i wałów, ale poza tym wygląda całkiem zwyczajnie. Crozier widzi w oddali kilka małych połyni – plamy ciemnej wody wyglądają jak skazy na białej skórze lodu – i kilka wąskich szczelin, które w każdej chwili mogą się zamknąć lub szerzej otworzyć. Wydaje się, że tym razem lato przyniesie ze sobą prawdziwą odwilż, choć Crozier wcale nie jest tego taki pewien – wie z doświadczenia, że prawdziwa wiosna nadchodzi dopiero pod koniec kwietnia albo później i że dopiero wtedy można się przekonać, czy lód rzeczywiście popęka, czy też nie.
Na razie jednak mają wokół siebie mnóstwo obszarów otwartej wody i foczych nor, przypuszczalnie mogliby nawet upolować morsa lub narwala, ale Cisza nie jest zainteresowana polowaniem.
Oboje wychodzą z uprzęży i rozglądają się dokoła. Zatrzymali się podczas owego krótkiego okresu w środku dnia, kiedy słońce wysuwa się znad południowego horyzontu.
Cisza staje przed Crozierem, ściąga jego rękawice, a potem ściąga własne. Wiatr jest bardzo zimny, nie powinni wiec odsłaniać dłoni na dłużej niż minutę, lecz przez tę minutę Cisza trzyma go mocno za ręce i patrzy mu w oczy. Spogląda na wschód, potem na południe, a potem znów na niego.
Pytanie jest aż nadto oczywiste.
Crozier czuje, jak serce wali mu w piersiach. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek w dorosłym życiu – z pewnością nie wtedy, gdy wpadł w zasadzkę Hickeya – był równie przerażony.
– Tak – mówi.
Cisza wkłada rękawice i zaczyna rozpakowywać sanie.
Kiedy Crozier pomaga jej przekładać rzeczy na lód, a potem rozbierać same sanie na części, zastanawia się po raz kolejny, jak Cisza znalazła to miejsce. Wiedział już, że choć czasami odnajduje właściwą drogę, kierując się położeniem księżyca lub gwiazd, częściej zwraca po prostu uwagę na otoczenie i elementy krajobrazu. Nawet na obszarze pozbawionym na pozór jakichkolwiek charakterystycznych cech liczy śnieżne zaspy i wały lodowe, zapamiętując nawet, w jakim kierunku biegną te wały. Podobnie jak Cisza, Crozier zaczął odmierzać czas nie dniami, lecz przerwami na sen – ile razy zatrzymali się, by spać, bez względu na porę dnia czy nocy.
Tutaj, na paku, bardziej niż kiedykolwiek zdawał sobie sprawę z subtelnych różnic między poszczególnymi rodzajami lodu – działo się tak zapewne również dzięki temu, że znał myśli Ciszy. Teraz dostrzega otwarte pasma wody z odległości wielu mil; wystarczy, że chmury nad ową szczeliną są odrobinę ciemniejsze od otoczenia. Unika niebezpiecznych, lecz niewidocznych szczelin i obszarów zmurszałego lodu niemal mimowolnie, nawet tego nie zauważając.
Ale dlaczego właśnie to miejsce? Skąd wiedziała, że mają przyjść właśnie tutaj, by zrobić to, co zamierzali zrobić?
Co ja zamierzam zrobić, uświadamia sobie, a jego serce znów zaczyna bić szybciej.
Ale jeszcze nie teraz.
W przygasającym szybko świetle dnia łączą elementy rozmontowanych częściowo sań, budując z nich szkielet małego namiotu. Będą tu tylko przez kilka dni – chyba że Crozier zostanie tu na zawsze – nie szukają więc miejsca, w którym mogliby wznieść dom z lodu, ani nie tracą energii na konstruowanie dużego i wygodnego namiotu. Ten im wystarczy.
Kilka skór umocowanych na szkielecie tworzy zewnętrzne poszycie namiotu, większość wędruje do środka.
Podczas gdy Crozier układa na podłodze skóry i futra, Cisza pozostaje na zewnątrz, gdzie wycina z lodu niewielkie bloki i buduje z nich niski mur, chroniący namiot przed północno-zachodnim wiatrem.
Uporawszy się z tym zadaniem, dołącza do Croziera i pomaga mu rozstawić w przedsionku namiotu lampę na foczy olej oraz kratkę z rogów karibu. Rozpalają lampę i topią śnieg na wodę do picia, później rozwieszają i suszą na kratce wilgotne ubrania. Wiatr okrywa warstwą śniegu porzucone sanie, które teraz składają się właściwie tylko z płóz i kilku poprzeczek.
Przez trzy dni oboje poszczą. Piją dużo wody, by oszukać głód. Każdego dnia opuszczają namiot na długie godziny, by ćwiczyć i rozładować nieco napięcie.
Crozier rzuca do wielkich lodowych bloków obydwoma harpunami i obiema lancami; Cisza zabrała je niegdyś z miejsca, gdzie podwładni Croziera urządzili masakrę jej rodziny, a później, przed kilkoma miesiącami, przygotowała po jednym ciężkim harpunie i lżejszej lancy dla każdego z nich.
Teraz Crozier rzuca harpunem z taką siłą, że jego ostrze wnika na dziesięć cali w lodowy blok.
Cisza podchodzi bliżej i ściąga kaptur, przyglądając mu się uważnie w migotliwym blasku zorzy polarnej.
Crozier kręci głową i próbuje się uśmiechnąć.
Nie umie pokazać: Czyż nie tak traktujecie swoich wrogów? – przytula ją więc tylko niezdarnie, jakby chciał ją zapewnić, że w najbliższym czasie nie zamierza używać tej broni przeciwko komukolwiek ani czemukolwiek.
Nigdy nie widział takiej zorzy polarnej.
Przez cały dzień i noc kaskady barwnego światła tańczą od horyzontu do horyzontu, a centralny punkt tego przedstawienia znajduje się dokładnie na środku nieboskłonu. W ciągu wielu lat podróży w okolice bieguna północnego i południowego Crozier nigdy nie widział niczego, co choćby trochę przypominało tę eksplozję światła. W ciągu trwającego niecałą godzinę dnia ten powietrzny spektakl jest niemal równie intensywny jak nocą.
Jakby tego było mało, niezwykłym efektom wizualnym towarzyszą efekty dźwiękowe.