Crozier uśmiechnął się pod nosem. „We własnym języku”. Jeśli światem rzeczywiście rządziła bogini taka jak Sedna, to jej prawdziwe imię brzmiało Cholerna Ironia.
Cisza pociągnęła go w stronę rufy.
Mesa i kajuty oficerów, do których zajrzeli, były puste.
Crozier zastanawiał się, którzy z jego podwładnych mogli dotrzeć do Terroru i pożeglować na południe.
Des Voeux i jego ludzie z obozu ratunkowego?
Był niemal całkowicie pewien, że pan Des Voeux i pozostali kontynuowali podróż na południe, w stronę ujścia Rzeki Backa. Hickey i jego ludzie?
Ze względu na doktora Goodsira cieszyłby się, gdyby tak było w istocie, ale nie wydawało mu się to prawdopodobne. Prócz porucznika Hodgsona – a Crozier podejrzewał, że porucznik nie pożył długo w towarzystwie tych łajdaków – w grupie Hickeya nie było nikogo, kto umiałby żeglować Terrorem, nie wspominając już o nawigacji. Prawdę mówiąc, wątpił, czy umieliby żeglować i nawigować jedną małą szalupą, którą im oddał.
Zostawało więc tylko trzech ludzi, którzy opuścili obóz ratunkowy, by dotrzeć do Obozu Terror drogą lądową – Reuben Małe, Robert Sinclair i Samuel Honey. Czy dowódca dziobówki, dowódca przedniego masztu i kowal mogli przeprowadzić Terror prawie dwieście mil na południe, przez labirynt szczelin i pasów otwartej wody?
Rozmyślania o wszystkich tych ludziach, ich twarzach i nazwiskach, przyprawiały Croziera o zawroty głowy i lekkie mdłości. Niemal słyszał ich głosy. Słyszał ich głosy.
Puhtoorak miał rację: to miejsce zamieszkane było przez piifixaaq – pełne urazy duchy, które zostawały na tym świecie, by prześladować żywych.
Na koi Francisa Rawdona Moiry Croziera leżały ludzkie zwłoki.
Nie mieli czasu ani możliwości przeszukać wszystkich pomieszczeń i pokładów, wydawało się jednak, że jest to jedyny trup na statku.
Dlaczego postanowił umrzeć na mojej koi? – zastanawiał się Crozier.
Zmarły był mężczyzną wzrostu Croziera. Jego ubrania – umarł pod kocami, ubrany w marynarską kurtkę, czapkę i wełniane spodnie, co było dość dziwne, bo stało się to zapewne w środku lata – nie pozwalały określić jego tożsamości. Crozier nie miał najmniejszej ochoty przeszukiwać jego kieszeni.
Dłonie mężczyzny, jego odsłonięte nadgarstki i szyja były brązowe, zmumifikowane i pomarszczone, jednak dopiero gdy Crozier spojrzał na jego twarz, pożałował, że umieszczone w pokładzie iluminatory przepuszczają aż tyle światła.
Oczy zmarłego wyglądały jak dwie brązowe kulki. Jego włosy i broda były zadziwiająco długie i zmierzwione, jakby rosły jeszcze kilka miesięcy po jego śmierci. Wyschnięte i skurczone wargi, ściągnięte przez wysuszone ścięgna, odsłaniały dziąsła i zęby.
To właśnie zęby trupa były najbardziej przerażające. Wszystkie siekacze – które większość chorych na szkorbut marynarzy straciła, nim jeszcze Crozier został postrzelony przez Hickeya – nie tylko tkwiły na swoim miejscu, ale były zadziwiająco szerokie, żółte i niemożliwie wręcz długie – miały co najmniej trzy cale długości – zupełnie jak zęby królika lub szczura, które jeśli nie są regularnie ścierane, rosną dopóty, dopóki nie przebiją gardła zwierzęcia.
Te niesamowite królicze zęby nie należały do porządku świata znanego Crozierowi, ale patrzył na nie, widział je wyraźnie w blasku wieczornego słońca wpadającym do jego starej kajuty. Pomyślał, że nie jest to pierwsza nieprawdopodobna lub wręcz niemożliwa rzecz, jaką widział w ciągu ostatnich lat. Przypuszczał też, że nie jest ostatnia.
Chodźmy, pokazał Ciszy. Nie chciał przesyłać myśli w tym miejscu, gdzie mogły je usłyszeć inne byty.
Musiał użyć siekiery, by wydostać się przez zamknięty i zabity gwoździami główny właz. Nie zastanawiając się nad tym, kto go zamknął i dlaczego – ani czy trup pod pokładem był wtedy jeszcze żywym człowiekiem – odrzucił siekierę na bok, wyszedł na pokład i pomógł Ciszy wspiąć się po schodach.
Kruk zaczynał się budzić, ale Cisza pokołysała go trochę i malec znów zapadł w sen.
Poczekaj tutaj, pokazał jej Crozier i ponownie zszedł pod pokład.
Najpierw wyniósł na górę ciężki teodolit i kilka starych podręczników, sprawdził szybko pozycję słońca i zapisał wyniki pomiarów na marginesie poplamionej solą książki. Potem wrzucił teodolit i książki z powrotem pod pokład, świadom, że określenie pozycji statku było prawdopodobnie najbardziej bezużyteczną rzeczą, jaką zrobił w całym swym długim życiu wypełnionym robieniem bezużytecznych rzeczy. Wiedział jednak również, że musiał to zrobić.
Podobnie jak to, co zrobił później.
Przeszedł do magazynu amunicji na najniższym pokładzie i otworzył trzy beczki z prochem. Następnie wysypał zawartość pierwszej z nich na pokład i schody prowadzące na pokład ładowni (nie chciał tam schodzić), drugą opróżnił na dolnym pokładzie (szczególnie obficie posypując wnętrze własnej kajuty), trzecią zaś na najwyższym pokładzie, gdzie czekała na niego Cisza z dziećmi. Asiajuk i pozostali przeszli w tym czasie na lewą stronę statku i przyglądali się jego poczynaniom z odległości trzydziestu jardów. Psy nadal wyły i szarpały się w uprzęży, lecz Asiajuk lub któryś z myśliwych uwiązał je do palików wbitych w lód.
Crozier wolałby zostać na zewnątrz, na świeżym powietrzu, przemógł się jednak i ponownie zszedł na dół, na najniższy pokład.
Otworzywszy ostatnią beczkę z olejem do lamp, jaka została na statku, wylał jej zawartość na wszystkie trzy pokłady, ponownie ze szczególną starannością polewając drzwi i grodzie własnej kajuty. Zawahał się tylko raz, przy wejściu do Wielkiej Kajuty, gdzie z półek spoglądały na niego grzbiety setek książek.
Dobry Boże, co by się stało, gdybym zabrał tylko kilka z nich?
Wiedział jednak, że teraz książki kryją ciemne inua statku śmierci. Niemal płacząc, oblał je olejem.
Wylawszy ostatnią kroplę paliwa na górny pokład, odrzucił pustąjuż beczkę na lód.
Muszę tam zejść jeszcze raz, ostatni, pokazał Ciszy. Ty idź już z dziećmi na lód, ukochana.
Zapałki były tam, gdzie je zostawił trzy lata wcześniej, w szufladzie biurka.
Przez sekundę był pewien, że słyszy skrzypienie koi i szelest zamarzniętych koców, kiedy mumia za jego plecami sięgnęła do niego. Słyszał, jak wysuszone ścięgna w martwej ręce napinają się i trzeszczą, gdy brązowa dłoń o za długich, żółtych paznokciach podniosła się powoli nad koję.
Crozier nie odwrócił głowy. Nie rzucił się do ucieczki. Nie obejrzał się za siebie. Trzymając w dłoni pudełko zapałek, powoli wyszedł ze swej kajuty, przestępując pasma czarnego prochu i plamy oleju.
Musiał zejść po głównych schodach, by rzucić pierwszą zapałkę. Powietrze było tutaj tak zatęchłe, że zapałka ledwie się zapaliła. Później jednak proch buchnął płomieniem, który ogarnął nasączoną olejem grodź, a potem popędził jednocześnie w stronę rufy i dziobu.
Choć wiedział, że wystarczyłoby w zupełności wzniecić pożar na najniższym pokładzie – po sześciu latach pobytu w arktycznej pustyni drewno wysuszone było na wiór – podpalił także proch rozsypany na dolnym i górnym pokładzie.
Potem zeskoczył z wysokości dziesięciu stóp na lodowe zbocze po zachodniej stronie statku i zaklął paskudnie, gdy jego postrzeloną nogę przeszył bolesny skurcz. Powinien był zejść po drabince sznurowej zawieszonej na burcie statku, co z pewnością zrobiła Cisza.
Kuśtykając jak starzec, którym wkrótce spodziewał się zostać, Crozier wyszedł na lód i dołączył do pozostałych.