Выбрать главу

Utknęli w otwartym lodzie – w ruchomym paku – uwięzieni dokładnie na linii ataku „ruchomego lodowca” lodomistrza Blanky’ego, który ciągnął ku nim z obszarów polarnych na północnym zachodzie, z samego bieguna północnego. Z tego, co wiedzieli, w promieniu stu mil nie było żadnej zatoki, która mogłaby osłonić ich przed tym atakiem, a gdyby nawet wiedzieli o istnieniu takowej, i tak nie mogliby się do niej dostać.

O drugiej po południu tego dnia komandor sir John Franklin rozkazał przygasić ogień w kotłach zarówno na Erebusie, jak i na Terrorze. Palacze mieli utrzymywać tylko ciśnienie pary wystarczające do ogrzewania niższych pokładów na obu statkach.

Sir John nie wygłosił żadnego oświadczenia do swych ludzi. Nie było to potrzebne. Tego wieczoru, gdy marynarze układali się w swych hamakach na Erebusie i gdy Hartnell jak co dzień odmawiał szeptem Modlitwę za swego zmarłego brata, trzydziestopięcioletni marynarz Abraham Seeley z sąsiedniego hamaka syknął w jego stronę:

– Utknęliśmy po uszy w gównie, Tommy, i ani twoje modlitwy, ani Slr John nie wyciągną nas z niego… przynajmniej przez następne dziesięć miesięcy.

8

CROZIER

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 listopada 1847.

Minął rok, dwa miesiące i osiem dni od czasu pamiętnej narady w kajucie sir Johna, a oba okręty nadal tkwią w lodzie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie zatrzymały się tamtego wrześniowego dnia 1846 roku. Choć prąd z północnego zachodu przesuwa lodową masę, krąży on wkoło, niosąc ze sobą lód, góry lodowe, grzbiety i oba okręty, więc ich pozycja pozostaje mniej więcej taka sama: HMS Erebusi HMS Terror stoją uwięzione w lodzie około dwudziestu pięciu mil od północno-zachodniego brzegu Ziemi Króla Williama i krążą powoli niczym plamka rdzy na jednym z muzycznych dysków w Wielkiej Kajucie.

Komandor Crozier spędził ten listopadowy dzień – a raczej te godziny ciemności, w których niegdyś pojawiał się blask słońca – na poszukiwaniach brakujących członków załogi, Williama Stronga i Thomasa Evansa. Oczywiście nie ma już żadnej nadziei na uratowanie któregokolwiek z nich i istnieje duże ryzyko, że monstrum z lodu zabierze innych, ale poszukiwania trwają nadal. Ani komandor, ani żaden z członków załogi nie wyobrażają sobie innego rozwiązania.

Cztery zespoły złożone z pięciu członków – jeden marynarz w zespole trzyma dwie lampy, a pozostali czterej gotowe do strzału strzelby śrutowe lub muszkiety – prowadzą jednocześnie poszukiwania, pracując w systemie czterogodzinnych zmian. Gdy jeden zespół wraca, przemarznięty i drżący, kolejny czeka już na pokładzie, z lampami wypełnionymi olejem i załadowaną bronią, po czym podejmuje poszukiwania w kwadrancie, który opuścił poprzedni zespół. Pięcioosobowe grupy zataczają coraz szersze koła wokół statków, przedzierając się przez labirynt lodowych formacji. Strażnicy na pokładzie czasem dostrzegają ich lampy przebłysku)ące spomiędzy lodowych głazów i wałów. Komandor Crozier i marynarz z czerwoną lampą przechodzą z kwadrantu do kwadrantu, sprawdzając poszczególne zespoły, a potem wracają na Terror, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja na pokładzie i pod nim.

Trwa to dwanaście godzin.

Po wybiciu dwóch szklanek na psiej wachcie – o szóstej wieczorem – wracają ostatnie zespoły poszukiwawcze. Żaden z nich nie znalazł zaginionych towarzyszy, a kilku marynarzy czerwieni się ze wstydu, wypaliwszy z muszkietu do lodowych głazów i seraków, które wzięli za białe niedźwiedzie. Crozier ostatni schodzi za nimi pod pokład.

Nim Crozier zamknie za sobą właz, większość załogantów ma dość czasu, by zdjąć okrycia wierzchnie i przejść do spuszczonych spod sufitu stolików, gdzie czeka już na nich posiłek. Steward komandora, Jopson, i porucznik Little pomagają mu zdjąć okryte warstwą lodu ubrania.

– Przemarzł pan, komandorze – mówi Jopson. – Pańska skóra jest biała. Proszę przejść do mesy oficerskiej, podano kolację. Crozier kręci głową.

– Muszę porozmawiać z komandorem Fitzjamesem. Edwardzie, czy podczas mojej nieobecności dotarł tu jakiś posłaniec z jego okrętu?

– Nie, panie komandorze – odpowiada porucznik Little.

– Proszę coś zjeść, komandorze – nalega Jopson. Jak na stewarda jest dość dużym mężczyzną, a jego głęboki głos przybiera raczej gniewne niż błagalne tony, kiedy próbuje namówić swego komandora do zjedzenia kolacji.

Crozier ponownie kręci głową.

– Bądź tak miły, Thomasie, i przygotuj mi kilka sucharów. Zjem je po drodze do Erebusa.

Jopson nie kryje swego niezadowolenia z tej niemądrej decyzji, idzie jednak do pana Diggle’a, który jak zawsze stoi przy ogromnym piecu. O tej porze, w godzinie kolacji, dolny pokład jest wyjątkowo ciepły – temperatura wzrasta do ponad czterdziestu stopni. Przez resztę doby będzie tu znacznie chłodniej – ostatnio znacznie ograniczyli ilość węgla przeznaczonego na ogrzewanie statku.

– Ilu ludzi pójdzie z panem, panie komandorze? – pyta Little.

– Żaden, Edwardzie. Kiedy już wszyscy się najedzą, wyprowadź na lód co najmniej osiem zespołów i kontynuuj poszukiwania jeszcze przez cztery godziny.

– Ale, panie komandorze, lepiej byłoby dla pana… – zaczyna Little, potem jednak milknie.

Crozier wie, co chciał powiedzieć porucznik. Terror i Erebus są od siebie oddalone zaledwie o milę, jednak pokonanie tego dystansu trwa czasem kilka godzin. Jeśli nadejdzie śnieżyca albo po prostu zacznie wiać wiatr unoszący ze sobą śnieg, nieostrożny wędrowiec może się zgubić albo utknąć w miejscu. Crozier osobiście zabronił swym podwładnym przechodzić na Erebus w pojedynkę, a gdy trzeba przekazać tam jakąś wiadomość, wysyła co najmniej dwóch ludzi i każe im zawracać przy najmniejszych oznakach załamania pogody. Poza tym oba statki oddziela nie tylko wysoka na dwieście stóp góra lodowa, która Często zasłania flary i światła, ale i prawdziwy labirynt zmieniających SlC nieustannie seraków, wałów lodowych i odwróconych lodowych krył, przez które prowadzi wytyczona rękami marynarzy ścieżka.

– Nie obawiaj się, Edwardzie – mówi Crozier. – Zabiorę kompas. Little uśmiecha się, choć po trzech latach pobytu w tym miejscu żart ów nieco już spowszedniał. Według tego, co pokazują instrumenty pokładowe, oba okręty zatrzymały się niemal dokładnie nad północnym biegunem magnetycznym. Kompas jest tutaj równie przydatny jak czarodziejska różdżka.

Do komandora podchodzi porucznik Irving. Policzki młodzieńca błyszczą balsamem nałożonym w miejscach, gdzie odmrożenia pozostawiły po sobie białe plamy i obszary łuszczącej się, martwej skóry.

– Komandorze – zaczyna Irving pośpiesznie. – Widział pan gdzieś na zewnątrz Ciszę?

Crozier zdjął przed chwilą czapkę i szalik i zajęty jest teraz wycieraniem lodu z mokrych od potu i pary włosów.

– Chcesz powiedzieć, że nie ma jej w tej małej kryjówce za izbą chorych?

– Nie, komandorze.

– Szukałeś jej na całym dolnym pokładzie? – Crozier martwi się głównie, że podczas gdy większość marynarzy była na zewnątrz, zajęta poszukiwaniami, młoda Eskimoska zrobiła coś, czego dla własnego dobra nie powinna była robić.

– Tak jest, komandorze. Ani śladu. Wypytywałem o nią, ale nikt nie widział jej od wczorajszego wieczora. Od wieczora poprzedzającego… atak.

– Była na pokładzie, kiedy to coś zaatakowało szeregowca Heathera i marynarza Stronga?