Выбрать главу

– Nikt tego nie wie, komandorze. Być może. Tylko Heather i Strong byli wtedy na pokładzie.

Crozier wzdycha przeciągle. Myśli, że byłaby to prawdziwa ironia losu, gdyby ich tajemniczy gość, który pojawił się przed sześcioma miesiącami, dokładnie w dniu, gdy zaczął się ten koszmar, został teraz zabrany przez to stworzenie.

– Przeszukajcie cały statek, poruczniku – mówi. – Wszystkie schowki i szafki, wszystkie zakamarki. Zastosujemy brzytwę Okhama i założymy, że jeśli nie ma jej na statku, to… została porwana.

– Tak jest, komandorze. Czy mogę dobrać sobie kilku ludzi do pomocy?

Crozier kręci głową.

– Nie, musisz robić to sam, John. Chcę, żeby wszyscy pozostali wyszli ponownie na lód i szukali Stronga i Evansa do wygaszenia świateł. Jeśli nie znajdziesz Ciszy, przyłącz się do którejś z grup.

– Tak jest, komandorze.

Przypomniawszy sobie o rannej ofierze monstrum, Crozier przechodzi przez mesę marynarską do izby chorych. Zwykle w porze kolacji, nawet w tych mrocznych dniach, przy stołach słychać gwar rozmów i śmiechy, dziś jednak ciszę przerywa tylko skrobanie łyżek o metal i czkanie. Ludzie są wyczerpani, siedzą nieruchomo na skrzyniach służących im za krzesła, niektórzy tylko podnoszą głowy, by spojrzeć obojętnie na przeciskającego się między nimi komandora.

Crozier puka w drewnianą belkę przy wejściu do izby chorych i odsuwa zasłonę.

Doktor Peddie siedzi przy stole na środku pokoju i zszywa lewe przedramię starszego marynarza George’a Canna.

– Dobry wieczór, komandorze – mówi lekarz, podnosząc nań wzrok. Cann przykłada zdrową rękę do czoła, salutując.

– Co się stało, Cann?

Młody marynarz krzywi się ze złością.

– Pierdolona strzelba ześlizgnęła mi się do rękawa i przykleiła się do skóry, kiedy wchodziliśmy na ten jebany wał, komandorze… przepraszam za wyrażenie. Pociągnąłem strzelbę, a razem z nią zszedł mi płat skóry.

Crozier kiwa głową i rozgląda się dokoła. Izba chorych jest mała, ale stoi w niej teraz sześć łóżek. Jedno jest puste. Trzech chorych na szkorbut, jak podejrzewają Peddie i McDonald, śpi. Czwarty, Davey Leys, wpatruje się w sufit – jest przytomny, ale niemal od tygodnia dziwnie milczący i obojętny. Na piątym leży szeregowiec William Heather.

Crozier zdejmuje z haczyka lampkę i oświetla nią twarz Heathera. Światło odbija się w jego otwartych oczach, nie mruga jednak, gdy Crozier przysuwa lampkę bliżej. Jego źrenice wydają się na stałe rozszerzone. Głowa rannego jest owinięta bandażem, przez który sączy się krew i szara substancja.

– Żyje? – pyta cicho Crozier.

Peddie podchodzi do niego, wycierając ręce w zakrwawioną szmatę.

– Dziwne, ale żyje.

– Widzieliśmy jego mózg na pokładzie. Widzę go nawet teraz. Peddie kiwa ze znużeniem głową.

– To się zdarza. W innych okolicznościach mógłby nawet wyzdrowieć. Oczywiście do końca życia byłby idiotą, ale moglibyśmy uzupełnić brakujący fragment czaszki metalową płytką, a jego rodzina, jeśli ma rodzinę, mogłaby się nim opiekować. Ale tutaj… – Peddie wzrusza ramionami. – Wcześniej czy później wykończy go zapalenie płuc albo szkorbut.

– Jak długo to potrwa? – pyta Crozier. Marynarz Cann opuścił już izbę chorych.

– Bóg jeden wie – odpowiada Peddie. – Będziecie jeszcze szukać Evansa i Stronga, komandorze?

– Tak. – Crozier odwiesza lampkę na swoje miejsce przy wejściu.

– Z pewnością zdaje pan sobie sprawę – mówi ze znużeniem lekarz – że ani młody Evans, ani Strong nie mają już żadnych szans na przeżycie, istnieje za to duże prawdopodobieństwo, że każda wyprawa na lód przyniesie więcej ran i więcej odmrożeń, które mogą zakończyć się amputacją – wielu ludzi straciło już co najmniej jeden palec u nogi – i Ze prędzej czy później ktoś postrzeli kogoś innego przez pomyłkę.

Crozier przez chwilę patrzy w milczeniu na lekarza. Gdyby to któryś z oficerów lub marynarzy przemówił do niego w ten sposób, kazałby go wychłostać. Komandor bierze jednak pod uwagę cywilny status lekarza i jego zmęczenie. Doktor McDonald od trzech dni leży w hamaku, złożony grypą, Peddie ma więc mnóstwo pracy.

– Pan pozwoli, że to ja będę się martwił zagrożeniami związanymi z prowadzeniem dalszych poszukiwań, panie Peddie, a pan niech się martwi zszywaniem ludzi, którzy są na tyle głupi, by przy temperaturze sześćdziesięciu stopni poniżej zera przystawiać metal do gołej skóry. Poza tym, gdyby to monstrum zabrało pana, nie chciałby pan, żebyśmy pana szukali?

Peddie śmieje się głucho.

– Mam tylko nadzieję, komandorze, że jeśli porwie mnie ten okaz gatunku Ursus mańtimus, będę miał ze sobą swój skalpel. I że uda mi się wbić go we własne oko.

– Więc proszę nosić skalpel przy sobie, panie Peddie – odpowiada Crozier, odsuwa zasłonę i wchodzi w dziwną ciszę marynarskiej mesy.

Jopson czeka nań już z zawiniętymi w chustę gorącymi sucharami.

***

Spacer przez lodową pustynię sprawia Crozierowi przyjemność, choć dojmujący mróz dosięga jego twarzy, palców i stóp, które pieką go teraz tak, jakby wypełniał je płynny ogień. Wie, że to lepsze, niż gdyby nie czuł ich wcale. Spacer sprawia mu też przyjemność pomimo faktu, że pomiędzy przeciągłymi jękami i nagłymi krzykami lodu, który przemieszcza się pod nim i wokół niego, oraz nieustającym wyciem wiatru nabiera coraz większej pewności, iż ktoś go śledzi.

Podczas dwugodzinnego marszu – a właściwie wspinaczki i zjazdów po wałach lodowych, które bez ustanku stają mu na drodze – może też cieszyć się niecodziennym widokiem, gdy chmury rozstępują się na jakieś dwadzieścia minut, a trzy ćwierci księżyca oświetlają fantas-magoryczny krajobraz. Księżyc jest na tyle jasny, że otacza go halo światła odbitego w kryształkach lodu, a właściwie dwa koncentrycznie ułożone halo, z których większe zajmuje niemal jedną trzecią nieba. Nie widać gwiazd. Crozier przykręca lampę, by zaoszczędzić na oleju, i idzie dalej, badając za pomocą tyczki, którą zabrał ze sobą ze statku, każdą plamę czerni na swej drodze i upewniając się w ten sposób, że jest to tylko cień, a nie szczelina lub rozpadlina w lodzie. Dotarł już do obszaru po wschodniej stronie góry lodowej, gdzie nie dociera blask I księżyca’ a lód przykrywa poszarpany cień góry. Jopson i Little namawiali go, by wziął ze sobą strzelbę, odpowiedział im jednak, że nie chce dodatkowego obciążenia. W rzeczywistości nie wierzył, by śrutówka mogłaby przydać mu się do czegokolwiek w starciu z wrogiem, którego wszyscy mieli na myśli.

W krótkiej chwili spokoju, gdy nad lodową pustynią zapada nagle cisza przerywana jedynie jego chrapliwym oddechem, Crozier przypomina sobie nagle pewien obraz z czasów, gdy był jeszcze chłopcem. Pewnego zimowego wieczora wracał wtedy do domu, spędziwszy z kolegami całe popołudnie wśród wzgórz. Początkowo pędził co sił w nogach przez oszronione wrzosowisko, potem jednak zatrzymał się raptownie jakieś pół mili od domu. Pamięta, jak stał tam, spoglądając na rozświetlone okna w wiosce, podczas gdy nad światem zapadał zmierzch, a otaczające go wzgórza zamieniały się w niewyraźne, czarne kształty, aż w końcu nawet jego dom widoczny na obrzeżach wioski zatracił wyraźne kształty i trójwymiarowość w dogasającym świetle. Crozier pamięta, że zaczął wówczas padać śnieg, przypomina sobie, jak stał samotnie w ciemności, za kamiennymi zagrodami dla owiec. Wiedział, że oberwie mu się za spóźnienie, że im później przyjdzie, tym większe czeka go lanie, nie chciał jednak jeszcze iść w stronę świateł domu. Radością napełniał go szum nocnego wiatru i świadomość, że jest jedynym chłopcem – być może jedyną ludzką istotą – na tych ciemnych, zamarzniętych łąkach, w noc pachnącą nadciągającym śniegiem, odizolowanym od oświetlonych okien i ciepłych palenisk, narodzonym w tej wiosce, ale niebędącym jej częścią w tym konkretnym momencie. Było to ekscytujące, niemal erotyczne doznanie – potajemne odkrycie własnej jaźni oddzielonej od wszystkiego i wszystkich innych w tej ciemności i zimnie. Później wiele razy ponownie doświadczał tego uczucia podczas długich lat służby na przeciwległych biegunach kuli ziemskiej, a teraz doświadcza go po raz kolejny.