Выбрать главу

Coś schodzi z wysokiego wału lodowego za jego plecami.

Crozier podkręca płomień lampki i stawia ją na ziemi. Krąg złotego światła sięga zaledwie na odległość piętnastu stóp i sprawia, że rozciągające się za nim ciemności stają się jeszcze głębsze. Pomagając sobie zębami, ściąga grubą rękawicę i pozwala, by spadła na lód. Przekłada tyczkę do lewej ręki i wyciąga z kieszeni pistolet. Crozier odbezpiecza broń, wsłuchany w coraz głośniejsze szelesty i skrzypienie śniegu dochodzące z wału lodowego. Cień góry przesłania księżyc, a w migotliwym blasku lampy komandor widzi tylko niewyraźne zarysy ogromnych lodowych bloków.

Na skalnej półce, z której przed chwilą zszedł, pojawia się jakaś futrzana postać, jakieś dziesięć stóp nad nim i niecałe piętnaście stóp na zachód.

– Stój – mówi Crozier, podnosząc ciężki pistolet. – Ktoś ty?

Postać nie odpowiada. Znów się porusza.

Crozier nie strzela. Rzuca długą tyczkę na ziemię, podnosi lampkę i wysuwają przed siebie.

Widzi marszczące się futro i omal nie strzela, powstrzymuje się jednak w ostatniej chwili. Postać zsuwa się niżej, schodząc szybko i sprawnie na lód. Crozier opuszcza pistolet i chowa go do kieszeni Wciąż trzymając przed sobą lampę, przykuca i podnosi rękawicę.

Lady Cisza wchodzi w krąg światła, odziana jak zawsze w futrzaną kurtkę i spodnie z foczej skóry, które upodabniają ją do zwierzęcia. Głęboko naciągnięty kaptur skrywa jej twarz przed wzrokiem Croziera.

– Do diabła, kobieto – mówi cicho. – Niewiele brakowało, a byłbym cię zastrzelił. Gdzieś ty się podziewała, do cholery?

Kobieta podchodzi bliżej, niemal na wyciągnięcie ręki, jej twarz nadal jednak kryje się w cieniu kaptura.

Przeszyty zimnym dreszczem, który wędruje wzdłuż jego kręgosłupa – Crozier przypomina sobie opowieść babki Moiry, opis ukrytej pod kapturem trupiej twarzy upiora – podnosi wyżej lampę.

Widzi twarz młodej kobiety, a nie upiora, światło odbija się w jej dużych ciemnych oczach. Trudno cokolwiek z nich wyczytać. Crozier uświadamia sobie, że nigdy nie widział, by twarz tej Eskimoski wyrażała jakiekolwiek uczucia, może prócz lekkiego zainteresowania. Nie okazała żadnych uczuć nawet tego dnia, gdy zastrzelili jej męża czy brata, czy ojca, a ona przyglądała się jego śmierci.

– Nic dziwnego, że ludzie uważają cię za czarownicę i Jonasza – mówi Crozier. Na statku, w obecności innych ludzi, zawsze jest grzeczny dla eskimoskiej wiedźmy, teraz jednak nie jest ani na statku, ani w obecności swych ludzi. To pierwszy i jedyny raz, kiedy on i ta przeklęta kobieta w tym samym czasie znajdują się poza statkiem. A on jest przemarznięty i zmęczony.

Lady Cisza wpatruje się w niego. Potem wyciąga rękę. Crozier obniża lampę i widzi, że podaje mu coś szarego i bezwładnego, przypominającego wypatroszoną rybę.

Crozier uświadamia sobie, że to wełniana marynarska skarpeta.

Bierze ją do ręki i wyczuwa pod palcami jakąś bezkształtną bryłę. – Przez sekundę jest pewien, że to część ludzkiej stopy, może podbicie i palce, wciąż różowe i ciepłe.

Crozier bywał we Francji i zna ludzi, którzy pracowali w Indiach – Słyszał opowieści o wilkołakach i ludziach-tygrysach. W Ziemi van Diemena Sophia Cracroft mówiła mu, że zdaniem mieszkających tam białych ludzi tubylcy potrafili zamienić się w potworne stworzenie zwane diabłem tasmańskim, które mogło rozerwać człowieka na strzępy-

Crozier potrząsa skarpetą i patrzy w oczy lady Ciszy. Są czarne jak dziury w lodzie, do których marynarze Terroru składali swych zmarłych, dopóki i one nie zamarzły na kamień.

To bryłka lodu, a nie część stopy. Sama skarpeta nie jest jednak zamarznięta. Wełna nie leżała zbyt długo na mrozie. Logika podpowiada, ze kobieta przyniosła ją ze sobą ze statku, jednak z jakiegoś nieokreślonego powodu Crozier w to nie wierzy.

– Strong? – mówi komandor. – Evans?

Cisza nie reaguje na żadne z tych nazwisk.

Crozier wzdycha, chowa skarpetę do kieszeni i podnosi tyczkę.

– Jesteśmy bliżej Erebusa niż Terroru – mówi. – Będziesz musiała pójść ze mną.

Crozier odwraca się do niej plecami, choć gdy to robi, znów przeszywa go zimny dreszcz, i rusza w stronę widocznej już w oddali sylwetki siostrzanego statku Terroru. Po chwili słyszy jej kroki na lodzie.

Pokonują ostatni wał lodowy. Crozier widzi teraz, że Erebus jest oświetlony jaśniej niż kiedykolwiek. Co najmniej dwanaście lamp wisi tylko na lewej burcie wyniesionego ponad lód i przechylonego statku. To marnotrawstwo oleju.

Crozier wie, że Erebus ucierpiał bardziej niż jego Terror. Ostatniego lata wygięty został długi wał okrętu – wał był tak skonstruowany, by w razie potrzeby chował się częściowo do statku, nie zdążył jednak zrobić tego, nim trafił na warstwę twardego jak skała lodu – zniszczeniu uległa też sama śruba, a do tego w ciągu ostatnich dwóch lat Erebus został w znacznie większym stopniu poturbowany przez lód niż Terror. Lodowiec wygiął, połamał i poluzował deski w poszyciu Erebusa; ster okrętu flagowego został uszkodzony, kiedy ostatniego lata próbowali dotrzeć do Przejścia; mróz wysadził więcej sworzni, nitów i metalowych obejm niż na Terrorze, wzmocniona powłoka przystosowana do rozbijania lodu, okrywająca dziób Erebusa, była oderwana lub wygięta. I choć Terror także został podniesiony przez lód, w ciągu ostatnich dwóch miesięcy trzeciej zimy HMS Erebus znalazł się na prawdziwym lodowym piedestale, pod którego naporem pękła znaczna część dolnej części kadłuba z prawej burty.

Okręt flagowy sir Johna, o czym dobrze wiedzą Crozier, Fitzjames jego załoga, nigdzie już nie popłynie.

Crozier nie wchodzi od razu w krąg światła rzucanego przez lampy na okręcie, lecz chowa się za wysoki na dziesięć stóp serak i przyciąga do siebie lady Ciszę.

– Ahoj, statek! – krzyczy najgłośniej, jak potrafi.

Odpowiada mu huk wystrzału, a sąsiedni serak zamienia się w fontannę śniegu i odłamków lodu.

– Nie strzelajcie, ślepi idioci, mróz wam pozamieniał mózgi w gówno czy co! – ryczy Crozier.

Na pokładzie słychać podniesione głosy, oficer wyrywa strzelbę z rąk Kretyna stojącego na wachcie.

– W porządku – mówi Crozier do skulonej Eskimoski. – Teraz możemy już iść.

Zastyga w bezruchu, nie tylko dlatego, że lady Cisza wcale nie idzie jego śladem. W świetle lamp widzi jej twarz – Eskimoska się uśmiecha. Te pełne usta, które prawie nigdy się nie poruszają, teraz wygięte są w uśmiechu. Jakby zrozumiała jego wybuch i uznała go za zabawny.

Crozier jeszcze nie może uwierzyć, że widział ją uśmiechniętą, gdy Cisza cofa się nagle w mroczny lodowy labirynt i znika.

Crozier kręci głową. Jeśli ta kobieta chce tam zamarznąć na śmierć, nie będzie jej w tym przeszkadzał. Czeka go jeszcze rozmowa z komandorem Fitzjamesem i długa droga powrotna do domu.

Uświadomiwszy sobie nagle, że co najmniej od pół godziny nie czuje już stóp, Crozier wchodzi powoli na śnieżne zbocze, prowadzące na pokład zniszczonego okrętu flagowego.