Rankiem dnia, w którym Gore, Des Voeux i sześciu marynarzy miało wyruszyć w drogę do kopca pozostawionego przez Rossa, sir John siedział samotnie w swojej kajucie. Patrząc na samotny znak symbolizujący ten ostatni punkt orientacyjny na jego mapie, sir John Franklin uśmiechnął się mimowolnie. Przed siedemnastu laty Ross nazwał najbardziej wysunięty na zachód cypel Victory Point, a pobliskie obszary górskie Przylądkiem Jane Franklin i Cyplem Franklina – uczynił to wówczas przez szacunek, teraz jednak akt ten nabierał nowego wymiaru. Zupełnie jakby to sam Bóg lub przeznaczenie przywiodło go do tego miejsca, rozmyślał sir John, wpatrując się w podniszczoną mapę i w wielkie puste plamy na zachód od cypla Victory Point.
Podyktował Gore’owi wiadomość, która jego zdaniem była zwięzła i rzeczowa:
…maja 1847. HMSErebus i Terror zimują w lodzie na 70c’05’szerokości geograficznej północnej i 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Zimę 1846-47 spędziły przy wyspie Beechey na 74°43’28” szerokości geograficznej Północnej i 90°39’15” długości geograficznej zachodniej po dopłynięciu do 77° szerokości geograficznej północnej w Cieśninę Wellingtona i powrocie wzdłuż zachodnich wybrzeży Wyspy Cornwallisa. Ekspedycją dowodzi sir John Franklin. Wszystko w porządku. Grupa złożona z oficerów i marynarzy opuściła okręty w poniedziałek 24 maja 1847. Porucznik Gore, drugi oficer Des Voeux.
Franklin polecił Gore’owi i Des Voeux, by podpisali wiadomość i uzupełnili datę, nim zamkną pojemnik i schowają go głęboko w kopcu Jamesa Rossa.
Dyktując wiadomość, Franklin nie zauważył – uszło to także uwagi Porucznika Gore’a – że przy opisie zimy spędzonej przy wyspie Beechey podał złe daty. W zatoce u wybrzeży wyspy zimowali w latach 1845-46; miniona, straszliwa zima, którą przetrzymali uwięzieni nJ otwartym paku, była zimą 1846-47.
Nieważne. Sir John był przekonany, że zostawia potomności mało istotną wiadomość – interesującą tylko dla jakiegoś historyka, który będzie chciał dołączyć materiały źródłowe do relacji sir Johna z tej słynnej wyprawy (sir John planował napisać następną książkę, która przyniosłaby mu ogromne dochody i pozwoliła powiększyć osobisty majątek do rozmiarów równych majątkowi jego żony), a nie informację, którą ktoś przeczyta w najbliższej przyszłości.
Uznawszy, że czas już wysłać grupę Gore’a w drogę, sir John ubrał się i wyszedł na lód.
– Macie wszystko, czego wam potrzeba? – spytał sir John.
Porucznik Gore – czwarty w hierarchii służbowej po sir Johnie, komandorze Crozierze i komandorze poruczniku Fitzjamesie – skinął głową, podobnie jak jego podwładny, drugi oficer Des Voeux. Słońce świeciło bardzo mocno, wszyscy uczestnicy wyprawy nałożyli więc specjalne okulary z drobnej metalowej siatki, które wydał im pan Osmer, intendent Erebusa, by uchronić ich przed śnieżną ślepotą.
– Tak jest, komandorze. Dziękuję, komandorze – odrzekł Gore.
– Dużo swetrów? – zażartował sir John.
– Tak jest, komandorze – odpowiedział Gore. – Osiem warstw grubej, gęsto plecionej wełny z Northumberland, a właściwie dziewięć, jeśli liczyć kalesony.
Pięciu marynarzy roześmiało się głośno, słysząc tę wymianę żarcików między oficerami. Sir John wiedział, że jego ludzie go uwielbiają.
– Jesteście przygotowani do nocowania na lodzie? – spytał sir John jednego z marynarzy, Charlesa Besta.
– Tak jest, sir Johnie – odrzekł niski, krępy marynarz. – Mamy namiot Holland i osiem koców z wilczych skór. Robimy z nich posłanie i przykrywamy się nimi. Mamy też dwadzieścia cztery śpiwory, które intendent uszył nam z koców Kompanii Zatoki Hudsona. Będzie nam cieplej na lodzie niż na statku, milordzie.
– Świetnie, świetnie – mruknął sir John z roztargnieniem. Spojrzał na południowy wschód, gdzie Ziemia Króla Williama – albo Wyspa, jeśli wierzyć szalonej teorii Francisa Croziera – widoczna była tylko jako ciemniejsza, ledwie dostrzegalna linia na horyzoncie. Sir John modlił się, i to dosłownie, by Gore i jego ludzie odkryli w pobliżu wybrzeża jakąś otwartą wodę, albo przed umieszczeniem wiadomości w kopcu Rossa, albo później. Sir John gotów był zrobić wszystko, co w jego mocy, by przeciągnąć oba okręty przez mięknący lód – gdyby tylko zechciał on nieco zmięknąć – na gościnniejsze przybrzeżne wody. Być może udałoby im się znaleźć jakąś spokojną zatoczkę albo mierzeję, gdzie cieśle i mechanicy dokonaliby niezbędnych napraw na Erebuśie – wyprostowali wał, założyli nową śrubę, wyprostowali wygięte żelazne blachy wzmacniające kadłub od wewnątrz i być może uzupełnili zniszczone pokrycie dziobu – dzięki czemu mogliby wyruszyć w dalszą drogę. Gdyby nie udało im się tego zrobić, rozmyślał sir John – choć nie podzielił się jeszcze tą myślą z żadnym oficerem – zrealizowaliby smutny plan Croziera z zeszłego roku, przenieśli wszystkie zapasy i załogę z Erebusa na Terror i pożeglowali na zachód wzdłuż wybrzeża w tym zatłoczonym (lecz rozentuzjazmowanym, sir John był tego pewien, rozentuzjazmowanym) statku.
W ostatniej chwili pomocnik lekarza na Erebusie, Goodsir, poprosił sir Johna, by pozwolił mu przyłączyć się do grupy Gore’a, i choć pomysł ten nie budził entuzjazmu Gore’a ani Des Voeux – Goodsir nie cieszył się szczególną sympatią załogi ani oficerów – sir John wyraził na to zgodę. Pomocnik lekarza twierdził, że chce wybrać się na tę wyprawę, by zdobyć więcej informacji o jadalnych formach życia, które mogłyby okazać się skuteczną bronią w walce ze szkorbutem, zmorą wszystkich wypraw polarnych. Interesowały go szczególnie zwyczaje i zachowanie jedynych zwierząt, które pojawiły się na lodzie podczas tego dziwnego arktycznego niby-lata, czyli białych niedźwiedzi.
Gdy sir John przyglądał się, jak uczestnicy wyprawy przywiązują ostatnie elementy sprzętu i zapasów do ciężkich sani, drobny lekarz – Goodsir był niskim, bladym i chuderlawym mężczyzną o cofniętej brodzie, ogromnych bokobrodach i dziwnie zniewieściałym spojrzeniu, które irytowało nawet życzliwego zazwyczaj sir Johna – podszedł doń, by zagaić rozmowę.
– Jeszcze raz dziękuję, że pozwolił mi pan przyłączyć się do grupy porucznika Gore’a, sir Johnie – przemówił mały lekarz. – Ta wyprawa może mieć ogromne znaczenie dla badań nad leczniczymi właściwościami wielu gatunków flory i fauny, w tym porostów, które zawsze można znaleźć na stałym lądzie, takim jak Ziemia Króla Williama.
Sir John skrzywił się odruchowo. Goodsir nie mógł wiedzieć, że kiedyś jego dowódca przez kilka miesięcy żywił się wyłącznie zupą z takich właśnie porostów.
– Proszę bardzo, panie Goodsir – odrzekł chłodno.
Sir John wiedział, że młody eskulap wolał, by zwracano się doń per „doktorze”, a nie „panie” Goodsir, choć właściwie nie miał do tego podstaw, gdyż – choć pochodził z dobrego domu – był tylko anatomem. Teoretycznie pomocnik lekarza dorównywał rangą bosmanom, sir John uważał więc, że zasługuje jedynie na tytułowanie go panem Goodsirem.
Młody lekarz zarumienił się, zaskoczony chłodnym traktowaniem ze strony dowódcy, który jeszcze przed chwilą pozwalał sobie na żarciki ze zwykłymi marynarzami. Przyłożył palce do czapki i cofnął się niezdarnie o trzy kroki.
– Aha, jeszcze jedno, panie Goodsir – dodał Franklin.
– Tak, sir Johnie? – Młodzieniec był już czerwony jak burak, niemal jąkał się z zakłopotania.
– Proszę mi wybaczyć, że w naszym oficjalnym komunikacie, który zostanie umieszczony w kopcu sir Jamesa Rossa na Ziemi Króla Williama, napisaliśmy tylko o oficerze, podoficerze i sześciu marynarzach należących do grupy porucznika Gore’a – mówił sir John. – Podyktowałem tę wiadomość, nim wyraził pan chęć przyłączenia się do tej wyprawy. Gdybym wiedział o tym wcześniej, napisałbym „oficer, podoficer, pomocnik lekarza i pięciu marynarzy”.