– A ty i James Ross byliście pierwszymi ludźmi, którzy widzieli ten kontynent.
– Zgadza się. Sir James tylko na tym wygrał. Ożenił się z piękną młodą dziewczyną, został szlachcicem i nie pływa już na bieguny. A ja… ja jestem… tutaj.
Fitzjames odchrząkuje niepewnie, jakby chciał zmienić temat.
– Wiesz, Francis, aż do tej podróży wierzyłem w istnienie Otwartego Morza Polarnego. Byłem przekonany, że parlament miał rację, kiedy wysłuchał przepowiedni wszystkich tych tak zwanych ekspertów zimą przed naszym wypłynięciem, pamiętasz? Czytałem o tym w „Timesie”, wszystkie te brednie o barierze termobarycznej, o Prądzie Zatokowym, który płynie pod lodem i rozgrzewa otwarte Morze Polarne, o kontynencie, który z pewnością czeka tam już na kolonizację. Byli tak pewni jego istnienia, że chcieli wysłać więźniów z Southgate i innych więzień, żeby przerzucali tam węgiel, który musiał przecież zalegać w ogromnych ilościach zaledwie kilkaset mil stąd, na kontynencie polarnym. Crozier śmieje się, tym razem całkiem szczerze.
– Tak, mieli wydobywać węgiel do ogrzewania hoteli i dla parowców, które będą regularnie pływać na otwarte Morze Polarne najpóźniej w tysiąc osiemset sześćdziesiątym roku. Boże, jak ja chciałbym być jednym z tych więźniów z Southgate. Zgodnie z prawem ich cele są dwa razy większe od twojej kajuty, James. Pomyśl tylko, mielibyśmy zapewnioną spokojną starość, gdybyśmy musieli tylko siedzieć w takich luksusach i czekać na wieści o odkryciu i skolonizowaniu tego kontynentu na biegunie północnym.
Obaj śmieją się teraz głośno.
Na pokładzie nad ich głowami słychać tupot nóg – odgłosy biegu, a nie zwykłe kroki – później czyjeś głosy i trzask otwieranego włazu, wreszcie tupot kilku par nóg ludzi schodzących po schodach.
Obaj komandorzy siedzą w milczeniu i czekają. Po chwili ktoś puka lekko do drzwi świetlicy.
– Wejść – mówi komandor Fitzjames.
Marynarz z Erebusa wprowadza dwóch członków załogi Terroru – porucznika Johna Irvinga i marynarza o imieniu Shanks.
– Przepraszam, że panom przeszkadzam, komandorze Fitzjames, komandorze Crozier – mówi Irving, lekko szczękając zębami. Jego długi nos jest biały z zimna. Shanks wciąż trzyma w dłoniach muszkiet. – Porucznik Little kazał mi jak najszybciej zameldować się u komandora Croziera.
– Mów śmiało, John, o co chodzi? – Crozier uśmiecha się. – Chyba nie szukasz ciągle lady Ciszy, co?
Irving patrzy nań przez chwilę z konsternacją. Potem odpowiada:
– Widzieliśmy ją na lodzie, kiedy wracały ostatnie grupy poszukiwawcze. Nie, porucznik Little prosił, bym sprowadził pana jak najszybciej, bo… – Młody oficer milknie nagle, jakby zapomniał, dlaczego właściwie Little posłał go po komandora.
– Panie Couch – zwraca się Fitzjames do drugiego oficera, który wprowadził dwóch ludzi z Terroru do świetlicy. – Będę zobowiązany, jeśli zechce pan wyjść do zejściówki i zamknąć za sobą drzwi.
Crozier także zwrócił uwagę na dziwną ciszę, która zaległa na statku po wejściu Irvinga. Zbyt wiele uszu w pomieszczeniach dla załogi nasłuchiwało uważnie, co mają do powiedzenia przybysze z Terroru.
Kiedy drzwi już się zamknęły, Irving mówi:
– Chodzi o Williama Stronga i Tommy’ego Evansa, panie komandorze. Wrócili.
Crozier marszczy brwi, zdumiony.
– Jak to wrócili? Żywi? – Po raz pierwszy od kilku miesięcy budzi się w nim iskierka nadziei.
– Och nie, komandorze – zaprzecza szybko Irving. – Właściwie to tylko… jedno ciało. Stało oparte o reling przy rufie, kiedy wszystkie grupy schodziły już na statek… jakąś godzinę temu. Strażnicy nie zauważyli wcześniej nic podejrzanego. Ale ono tam było, komandorze. Na rozkaz porucznika Little’a przyszliśmy tutaj jak najszybciej, żeby o wszystkim pana poinformować, komandorze. My, to znaczy ja i Shanks.
– Ono? – irytuje się Crozier. – Jedno ciało? Z powrotem na statku? – Komandor Terroru nic z tego nie rozumie. – Przed chwilą mówiłeś, że wrócili obaj, Strong i Evans.
Teraz już nie tylko nos, ale cała twarz Irvinga jest biała jak śnieg.
– Tak jest, komandorze. Albo przynajmniej połowa z nich. Kiedy podeszliśmy bliżej, to ciało oparte o rufę przewróciło się i… hm… rozpadło. Nie mamy pewności, ale wygląda na to, że od pasa w dół to Tommy Evans. Od pasa w górę Billy Strong.
Crozier i Fitzjames mogą tylko patrzeć na siebie w milczeniu.
12
69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. Ziemia Króla Williama, 24 maja-3 czerwca, 1847.
Grupa porucznika Gore’a dotarła do kopca sir Jamesa Rossa na Ziemi Króla Williama wieczorem 28 maja, po pięciu dniach wyczerpującej podróży po lodzie.
Gdy zbliżyli się do lądu – ukrytego przed ich oczami aż do ostatnich chwil – odkryli z radością, że w pobliżu lądu znajdują się niewielkie sadzawki ze słodką wodą. Niestety, wkrótce przekonali się także, że większość tych małych zbiorników to woda wypłukana z podstawy długiego szeregu gór lodowych – niektóre miały ponad sto stóp wysokości – które utknęły na płyciznach i ciągnęły się teraz wzdłuż brzegu niczym mury jakiegoś ogromnego białego zamku, sięgając po sam horyzont. Potrzebowali całego dnia, by pokonać tę przeszkodę, a żeby tego dokonać, musieli odciążyć sanie i zostawić na lodzie część ubrań paliwa i zapasów. Jakby tego było mało, musieli również wyrzucić sporo puszek zjedzeniem, okazało się bowiem, że przechowywane w nich zupy i wieprzowina zgniły – mieli teraz zapasy na niecałe pięć dni, i to tylko przy założeniu, że pozostałe puszki są dobre. Na domiar złego, przekonali się, że nawet tutaj, przy samym brzegu, lód ma siedem stóp grubości.
Jednak dla Goodsire’a największym rozczarowaniem okazała się sama Ziemia Króla Williama, a właściwie Wyspa Króla Williama, o czym przekonali się nieco później.
Położone na północy wyspy Devon i Beechey były jałowymi skrawkami lądu, na których rosły jedynie porosty i drobne rośliny, jednak w porównaniu z Ziemią Króla Williama wydawały się rajskim ogrodem. Na Beechey można było znaleźć spore obszary odsłoniętego gruntu, trochę gleby i piasku, urwiska i plażę. Na Ziemi Króla Williama nie było nawet tego.
Przez pół godziny po przekroczeniu bariery gór lodowych Goodsir nie wiedział, czy jest już na stałym lądzie, czy też nie. Wcześniej zamierzał świętować z innymi tę chwilę, jako że wszyscy po raz pierwszy od ponad roku postawili stopę na stałym lądzie, lecz lód morski sięgał daleko poza góry lodowe i łączył się z lodem pokrywającym ziemię. Wszędzie dokoła rozciągał się lód i brudny śnieg, spod którego nie przezierał choćby skrawek gruntu.
Gdy wreszcie dotarli do smaganego wiatrem obszaru wolnego od śniegu, Goodsir i pozostali upadli na kolana, jakby w geście dziękczynienia, lecz nawet tutaj drobne okrągłe kamienie były przymarznięte do siebie, twarde jak zimowy londyński bruk i dziesięć razy zimniejsze. Chłód ów przenikał przez ich spodnie i warstwy ubrań okrywające ich kolana, sączył się do kości, wędrował w górę, do dłoni i palców, niczym ciche zaproszenie do zamarzniętych kręgów piekieł ukrytych głęboko w dole.
Po kolejnych czterech godzinach wędrówki odszukali kopiec Rossa. Sterta kamieni wysokości sześciu stóp, ułożona na cyplu Victory Point, powinna być obiektem łatwym do znalezienia – tak mówił im wcześniej porucznik Gore – lecz na tym odsłoniętym terenie wiele lodowych kopców miało co najmniej sześć stóp wysokości, a mocny wiatr dawno już zwiał mniejsze kamienie ze szczytu kopca. Majowe niebo nigdy całkiem nie ciemniało, lecz przytłumiony, jednostajny blask utrudniał właściwą ocenę odległości. Jedyną rzeczą, która odcinała się wyraźnie od tła, były niedźwiedzie, i to tylko dlatego, że się poruszały. Co najmniej pół tuzina tych głodnych, ciekawskich zwierząt śledziło ich poczynania przez cały dzień. Poza tym jednak wszystko rozmywało się w szarobiałym świetle. Serak, który na pierwszy rzut oka miał co najmniej pięćdziesiąt stóp wysokości i stał w odległości pół mili, w rzeczywistości osiągnął ledwie dwie stopy i znajdował się dwadzieścia jardów dalej. Pas żwiru i kamieni, który wydawał się odległy zaledwie o sto jardów, leżał co najmniej milę dalej.