Atak – tak właśnie myślał o burzy Goodsir, jakby była to reakcja greckich bogów rozwścieczonych pychą zwykłych śmiertelników, którzy zapuścili się tak daleko w krainę Boreasza – trwał niemal pół godziny. Wreszcie błyskawice zaczęły uderzać coraz rzadziej, a cała burza przesunęła się na południowy wschód.
Gore pierwszy wyszedł z namiotu, lecz nawet on, postrzegany przez Goodsira jako człowiek nieulękły, poruszał się przez kilka minut tylko na czworakach. Pozostali wypełzli za nim i przez chwilę leżeli nieruchomo, rozglądając się dokoła w osłupieniu. Niebo na wschodzie wciąż płonęło gęstą siatką błyskawic, ogłuszający huk zmuszał ich do zakrywania uszu, grad jednak ustał. Ziemia zniknęła pod warstwą lodowych kul, która miejscami osiągała dwie stopy wysokości. Po chwili Gore wstał i rozejrzał się. Pozostali poszli jego śladem, podnosili się z ziemi, z trudem rozprostowując obolałe kończyny pokryte licznymi siniakami. Gruba warstwa chmur zakryła niebo na tyle skutecznie, że zrobiło się niemal całkiem ciemno, jak w środku prawdziwej nocy.
– Patrzcie na to! – zawołał Charles Best.
Goodsir i pozostali podeszli do sań. Przygotowując się do kolacji ustawili obok sań stertę puszek i innych materiałów; w jakiś niewytłumaczalny sposób błyskawica uderzyła w piramidę konserw, nie naruszając sań. Wszystkie puszki rozleciały się dokoła, jakby trafiła w nie kula armatnia – idealne uderzenie w partii kosmicznych kręgli. Osmalone kawałki metalu i dymiące jeszcze pozostałości jedzenia rozrzucone były w promieniu dwudziestu jardów. Obok lewej stopy lekarza leżało osmolone i powyginane naczynie, na którym widać było napis ZESTAW KUCHENNY. Była to część ich sprzętu do gotowania, która przed nadejściem burzy leżała na jednej z kuchenek. Stojąca obok butelka z paliwem eksplodowała, rozrzucając na wszystkie strony odłamki metalu, które minęły o cal głowy ukrytych w namiocie marynarzy. Gdyby błyskawica trafiła prosto w stertę butelek z paliwem, ułożonych w drewnianej skrzyni obok dwóch śrutówek i zapasu nabojów, eksplozja i powstały w jej wyniku ogień pochłonęłyby ich wszystkich.
Goodsir miał ochotę roześmiać się głośno, nie zrobił tego jednak w obawie, że jednocześnie może się rozpłakać. Przez chwilę nikt nie odzywał się ani słowem.
Wreszcie John Morfin, który wdrapał się na pobliski wał lodowy, zawołał:
– Poruczniku, musi pan to zobaczyć!
Wszyscy dołączyli do Morfina i spojrzeli we wskazanym przezeń kierunku.
Wzdłuż grzbietu ciągnęły się ślady wychodzące z lodowego labiryntu na północy i zmierzające w stronę morza, na południowy zachód. Wpatrywali się w nie z niedowierzaniem, były to bowiem odciski większe od śladów jakiegokolwiek zwierzęcia żyjącego na ziemi. W ciągu pięciu dni wędrówki wielokrotnie mieli okazję oglądać odciśnięte w śniegu tropy białych niedźwiedzi; niektóre z nich były zadziwiająco duże – miały nawet dwanaście cali długości – lecz te były od nich co najmniej o połowę większe, dłuższe od ludzkiej ręki. Były też świeże – nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości, gdyż nie zostały odciśnięte w śniegu, lecz w warstwie gradu.
Stworzenie, które przeszło obok ich obozu, zrobiło to w samym środku gradowej nawałnicy, i to właśnie je widział zapewne Morfin.
– Co to jest? – zastanawiał się głośno Gore. – To niemożliwe… Panie Des Voeux, proszę łaskawie przynieść z sań strzelbę i trochę naboi.
– Tak jest, poruczniku.
Nim jeszcze mat powrócił ze śrutówką, Morfin, szeregowiec Pilkington, Best, Ferrier i Goodsir ruszyli wraz z Gore’em śladem nieprawdopodobnych odcisków, na północny zachód.
– Są za duże – powiedział Pilkington. Goodsir wiedział, że żołnierz został włączony do tej wyprawy głównie dlatego, iż jako jeden z niewielu marynarzy płynących na obu statkach polował kiedykolwiek na zwierzynę większą od kuropatwy.
– Wiem o tym, szeregowy – odrzekł Gore. Wziął strzelbę od Des Voeux i załadował ją, podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn kroczył0 powoli przez zaspy gradu w stronę ciemnych chmur zgromadzonych za linią gór lodowych okalających brzeg wyspy.
– Może to nie są ślady łap, tylko coś… Może to zając polarny albo jakieś inne zwierzę skakało w tej brei, a to są odciski całego ciała – rzekł niepewnie Des Voeux.
– Być może – odpowiedział Gore z roztargnieniem. – Być może, Charles.
Jednak doktor Harry D.S. Goodsir wiedział, że z całą pewnością są to odciski jakichś olbrzymich łap. Wiedzieli to wszyscy towarzyszący mu ludzie. Nawet Goodsir, który nigdy nie polował na stworzenie większe od królika lub kuropatwy, zdawał sobie sprawę, że nie są to odciski całego ciała zwierzęcia, które skakało raz w lewo raz w prawo, lecz ślady czegoś, co najpierw szło na czterech łapach, a potem – jeśli wierzyć tropom – przez ponad sto jardów na dwóch. Wyglądały dokładnie tak, jak ślady człowieka, przy założeniu, że stopy owego człowieka są dłuższe od jego przedramienia, że jeden krok ma długość pięciu stóp i że zamiast palców u stóp ma długie pazury.
Dotarli do smaganego wiatrem miejsca, gdzie jakiś czas wcześniej padli na kolana i dotykali dłońmi wyglądających spod lodu kamieni. Grad rozbił się tutaj na drobne kawałki, więc wciąż widać było odsłonięty grunt – tu także kończył się trop.
– Rozproszyć się – rozkazał Gore, wciąż trzymając strzelbę niedbale pod pachą, jakby przechadzał się właśnie po swym rodzinnym majątku w Essex. Później pokazał każdemu z ludzi, do którego miejsca ma podejść i sprawdzić dokładnie, czy w pobliżu na warstwie gradu znów nie pojawiają się ślady. Obszar odsłoniętej skały i żwiru był niewiele większy od boiska do krykieta.
W otaczającym ów obszar śniegu i lodzie nie było żadnych śladów. Marynarze kręcili się dokoła przez kilka minut, pochyleni nisko nad ziemią, wreszcie przystanęli w miejscu i spojrzeli na siebie w milczeniu. Stali teraz niemal w idealnym kole, wokół którego rozciągał się obszar nienaruszonego śniegu i lodu.
– Poruczniku… – zaczął Best.
– Chwileczkę – przerwał mu Gore. – Myślę.
Tylko on wciąż poruszał się po skalnym kole, chodził wokół niego i oglądał uważnie śnieg, lód i warstwę gradu, jakby podejrzewał, że ktoś stroi sobie z niego żarty. Burza oddaliła się już na wschód i światło znów stało się intensywniejsze. Była już niemal druga nad ranem.
– Poruczniku – nie poddawał się Best. – Chodzi o Toma Hartnella.
– Co z nim? – warknął Gore, okrążając skalne boisko po raz trzeci.
– Nie ma go tutaj. Właśnie to zauważyłem; nie ma go z nami, odkąd wyszliśmy z namiotu.
Goodsir podniósł głowę i spojrzał w tę samą stronę co pozostali. Trzysta jardów za nimi ciągnął się wał lodowy, skrywający namiot i sanie. Na ogromnej połaci bieli i szarości nic się nie poruszało.
Wszyscy jednocześnie poderwali się do biegu.
Hartnell żył, ale był nieprzytomny i wciąż leżał pod płachtą namiotu. Na jego głowie wyrósł ogromny guz – brezent rozdarł się w miejscu, gdzie uderzyła bryła lodu wielkości pięści – marynarz krwawił też z lewego ucha, Goodsir szybko jednak znalazł słaby puls. Wyciągnęli nieprzytomnego mężczyznę z namiotu i otulili go dwoma śpiworami. Tymczasem na niebie znów pojawiły się ciemne chmury.
– Czy to poważne? – spytał Gore. Goodsir pokręcił głową.
– Nie dowiemy się, dopóki on się nie ocknie… jeśli się ocknie. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że tylko jego spotkał taki los. Wszyscy zostaliśmy naprawdę solidnie obici.
Gore skinął głową.
– Nie chciałbym stracić Tommy’ego po tym, jak w zeszłym roku zmarł mu brat, John. Jego rodzina nie zniosłaby chyba takiego ciosu.