– Czy te strzały miały na celu naprowadzić was na obóz? – spytał Crozier.
– Nie, komandorze. – Best pokręcił głową. – Strzelali do niedźwi dzi. I tego starego Eskimosa.
– Proszę nam to wyjaśnić – polecił sir John. Charles Best oblizał popękane wargi.
– Pan Des Voeux może wyjaśnić to lepiej niż ja, ale wiem, że dotarli do obozu dzień wcześniej i zobaczyli, że wszystkie puszki z jedzenie są porozrywane i rozrzucone, najpewniej przez niedźwiedzie, więc p Des Voeux i doktor Goodsir postanowili upolować kilka białych niedźwiedzi, które kręciły się ciągle koło obozu. Tuż przed tym, jak wróciliśmy do obozu, zastrzelili niedźwiedzicę z dwójką młodych i wycie z nich mięso. Ale słyszeli też w pobliżu inne odgłosy – to dyszenie i kasłanie we mgle, o którym panom wcześniej mówiłem – i wtedy dwójka Eskimosów, starzec i jego kobieta, przeszli przez wał, cali w f trach, a była mgła, więc szeregowiec Pilkington strzelił do nich z muszkietu, a Bobby Ferrier ze strzelby. Ferrier spudłował, ale Pilkington trafił Eskimosa w pierś. Kiedy tam dotarliśmy, ściągnęli właśnie do obozu tego rannego Eskimosa i jego kobietę, i trochę niedźwiedziego mięs – zostawili na śniegu pasy krwi, po których szliśmy z porucznikiem ostatnie sto jardów, a doktor Goodsir próbował uratować tego starego Eskimosa.
– Dlaczego? – spytał sir John.
Best nie umiał mu odpowiedzieć. Przez chwilę w kajucie pan owa cisza.
– No dobrze – przemówił wreszcie sir John. – Ile czasu minęło od chwili, gdy dotarliście do grupy drugiego oficera Des Voeux, do momentu ataku na porucznika Gore’a?
– Nie więcej niż pół godziny, sir Johnie. Pewnie mniej.
– A co sprowokowało atak?
– Sprowokowało? – powtórzył Best. Jego oczy coraz wyraźniej mętniały, jakby powoli tracił kontakt z rzeczywistością. – Mówi pan o tych zastrzelonych niedźwiedziach?
– Mówię o dokładnych okolicznościach ataku, marynarzu. Jak one wyglądały? – pytał z naciskiem sir John.
Best potarł czoło. Przez chwilę stał z otwartymi ustami, nim wreszcie przemówił.
– Nic go nie sprowokowało. Rozmawiałem właśnie z Tommym Hartnellem – leżał w namiocie z zabandażowaną głową, ale był już przytomny, nie pamiętał zresztą niczego od chwili, gdy zaczęła się te pierwsza burza – pan Des Voeux pomagał Morfinowi i Ferrierowi rozpalić kuchenki, żebyśmy mogli na nich ugotować trochę tego niedźwiedziego mięsa, a doktor Goodsir zdjął kurtkę z tego starego Eskimosa i oglądał paskudną ranę na jego piersi. Eskimoska stała i przyglądała mu się, ale nie widziałem, gdzie była dokładnie w tamtej chwili, bo mgła zgęstniała. Szeregowiec Pilkington stał na wachcie z muszkietem, kiedy nagle porucznik Gore krzyknął: „Cisza! Cisza!”, no i wszyscy zamilkliśmy, przez chwilę słychać było tylko syk ognia w kuchenkach i bulgotanie śniegu, który topiliśmy w dwóch wielkich garnkach – zdaje się, że mieliśmy zrobić jakiś gulasz z niedźwiedziego mięsa – i wtedy porucznik wyjął pistolet, odbezpieczył go, odszedł kilka kroków od namiotu i…
Best umilkł nagle. Jego spojrzenie już całkiem zmętniało, z otwartych ust sączyła się strużka śliny. Patrzył na coś, czego nie było w kajucie sir Johna.
– Mówcie dalej – ponaglił go sir John.
Best poruszył ustami, jednak nie wydobył się z nich żaden głos.
– Kontynuujcie, marynarzu – powiedział komandor Crozier nieco łagodniejszym tonem.
Best odwrócił się do Croziera, jednak jego wzrok skupiony był nadal na czymś odległym od statku.
– Potem… – przemówił wreszcie. – Potem… lód po prostu się podniósł, komandorze. Podniósł się i otoczył porucznika Gore’a.
– O czym wy mówicie? – warknął sir John, przerywając kolejną chwilę ciszy. – Lód nie może się po prostu podnieść. Co tam widzieliście?
Best nie odwrócił głowy w stronę sir Johna.
– Lód po prostu się podniósł. Tak jak wtedy, gdy nagle powstaje wał lodowy. Tyle że to nie był wał… to nie był lód… po prostu coś się podniosło i przybrało… kształt. Biały kształt. Pamiętam, że były tam… pazury. Najpierw nie pojawiły się łapy, tylko pazur. Ogromne. I kły. Pamiętam kły.
– Niedźwiedź – rzekł sir John z przekonaniem. – Biały niedźwiedź. Best pokręcił tylko głową.
– To było wysokie. Wydawało się, że wstaje pod porucznikiem… wokół niego. To było… za wysokie. Ponad dwa razy wyższe od porucznika Gore’a, a wiecie przecież, panowie, że on był wysokim człowiekiem. Miało co najmniej dwanaście stóp wysokości, a nawet więcej, i było ogromne. O wiele za duże na zwykłego niedźwiedzia. Porucznik Gore jakby zniknął, kiedy to coś… go otoczyło… widzieliśmy wszyscy jego głowę i buty, jego pistolet wystrzelił – kula trafiła chyba w lód – potem wszyscy zaczęliśmy krzyczeć, Morfin rzucił się po strzelbę, szeregowiec Pilkington biegł z muszkietem gotowym do strzału, ale bał się strzelać, bo to stworzenie i porucznik byli jakby jednym, a potem… potem usłyszeliśmy chrzęst i trzask.
– Niedźwiedź ugryzł porucznika? – spytał komandor Fitzjames. Best zamrugał oczami i spojrzał na rumianego komandora.
– Czy go ugryzł? Nie, panie komandorze. To coś nie gryzło. Nie widziałem nawet jego łba… Tylko dwa czarne punkty unoszące się jakieś dwanaście, trzynaście stóp nad ziemią… czarne, a jednocześnie czerwone, wiecie panowie, jak ślepia wilka, kiedy odwraca się do was i odbija się w nich słońce… To był chrzęst i trzask łamanych kości porucznika Gore’a, jego żeber i rąk.
– Czy porucznik krzyczał? – spytał sir John.
– Nie, komandorze. Nie wydał żadnego dźwięku.
– Czy Morfin i Pilkington w końcu strzelili? – spytał Crozier.
– Nie, komandorze.
– Dlaczego?
Best zaskoczył wszystkich, uśmiechając się w odpowiedzi.
– Bo nie było do czego strzelać, komandorze. W jednej sekundzie to coś tam było, zgniatało porucznika, jak ja mógłbym zdusić mysz w pięści, a w następnej zniknęło.
– Jak to zniknęło? – obruszył się sir John. – Czy Morfin i szeregowiec nie mogli strzelać do niego, gdy uciekało w mgłę?
– Uciekało? – powtórzył Best, uśmiechając się jeszcze szerzej. – To wcale nie uciekało. Po prostu wróciło do lodu jak cień, który znika nagle, gdy słońce schowa się za chmurę, a nim dobiegliśmy do porucznika Gore’a, już nie żył. Leżał z otwartymi ustami. Nie zdążył nawet krzyknąć. Wtedy podniosła się mgła. W lodzie nie było żadnych dziur. Żadnych szczelin. Tylko zmasakrowany porucznik – miał wgniecione żebra, złamane obie ręce, krwawił z uszu, oczu i ust. Doktor Goodsir natychmiast do niego podbiegł, ale nic nie mógł zrobić. Gore już był martwy.
Szalony i irytujący uśmiech na ustach Besta jakby przygasł, lecz popękane wargi nadal odsłaniały jego zęby. Wzrok marynarza stał się całkiem nieobecny.
– Czy… – zaczął sir John, umilkł jednak, gdy Charles Best runął bezwładnie.
14
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Czerwiec 1847.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira.
4 czerwca 1847
Kiedy wraz ze Stanleyem rozebraliśmy rannego Eskimosa do naga, przypomniałem sobie, że starzec nosi amulet wykonany z płaskiego, gładkiego kamienia, nieco mniejszego od mojej pięści, w kształcie białego niedźwiedzia – kamień nie wyglądał na rzeźbę, wydawało się raczej, że to sama natura go tak ukształtowała – długą szyję zwierzęcia, mały łeb i potężne łapy wyprężone w skoku. Widziałem ów amulet, kiedy po raz pierwszy opatrywałem ranę Eskimosa, wówczas jednak nie zwróciłem nań większej uwagi.