Выбрать главу

Komandor Fitzjames odchrząknął.

– Doktorze Goodsir – przemówił łagodnym tonem – widziałem niegdyś w Indiach tygrysa, który według tamtejszych mieszkańców zjadł dwanaście osób, nim go uśmiercono.

Skinąłem głową, uświadamiając sobie po raz kolejny, jak bardzo jestem zmęczony. Znużenie działało na mnie jak mocny alkohol.

– Komandorze… Panowie… widzieliście z pewnością znacznie więcej miejsc i zwierząt niż ja. Jednakże z licznych prac badawczych dotyczących tego tematu, które miałem okazję czytać do tej pory, wynikałoby raczej, że wszystkie inne drapieżniki lądowe – wilki, lwy, tygrysy i inne niedźwiedzie – zabijają ludzi, gdy zostaną sprowokowane, a niektóre z nich, jak zapewne tygrys z pańskiej opowieści, komandorze Fitzjames, stają się ludożercami, jeśli zmusi je do tego choroba lub rana uniemożliwiająca im zdobywanie ich zwykłego pożywienia. Tylko niedźwiedź polarny, Ursus maritimus, traktuje człowieka jako potencjalną ofiarę i poluje na niego.

Crozier kiwał głową.

– Skąd pan o tym wie, doktorze Goodsir? Z pańskich książek?

– Do pewnego stopnia. Rozmawiałem także sporo na temat z mieszkańcami zatoki Disko, wypytywałem również komandora Martina z Enterprise i komandora Danmrta z Prince of Wales, kiedy cumowaliśmy w pobliżu tych statków w Zatoce Baffina. Ci dwaj dżentelmeni zechcieli udzielić mi sporo informacji o białych niedźwiedziach, skontaktowali mnie również z kilkoma członkami swych załóg. Byli wśród nich dwaj starsi wielorybnicy, którzy w sumie spędzili na lodzie kilkanaście lat i którzy uraczyli mnie licznymi anegdotami o białych niedźwiedziach polujących na Eskimosów z tego regionu, a nawet porywających ludzi ze statków. Jeden z nich, Connors, jeśli dobrze pamiętam, mówił, że w dwudziestym ósmym roku niedźwiedzie porwały aż dwóch kuków z jego statku, i to z dolnego pokładu, kiedy kucharze zajęci byli gotowaniem, a pozostali marynarze spali. Komandor Crozier uśmiechnął się lekko.

– Może nie powinniśmy wierzyć we wszystkie opowieści, którym raczą nas starzy marynarze, doktorze Goodsir.

– Nie, komandorze. Oczywiście, że nie.

– To chyba wszystko, panie Goodsir – powiedział sir John. – Wezwiemy pana ponownie, jeśli będziemy mieli jeszcze jakieś pytania.

– Tak jest – odpowiedziałem i odwróciłem się, zmierzając do wyjścia.

– Och, jeszcze jedno, doktorze Goodsir – zawołał komandor Fitzjames, nim opuściłem kajutę sir Johna. – Intryguje mnie jedno pytanie, na które, przyznam ze wstydem, nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Dlaczego biały niedźwiedź nosi nazwę Ursus maritimus? Chyba nie ze względu na słabość do mięsa z ciał marynarzy?

– Nie, komandorze – odrzekłem. – Wydaje misie, że niedźwiedź polarny został obdarzony taką nazwą, gdyż jest on raczej morskim ssakiem niż zwierzęciem lądowym. Słyszałem opowieści o niedźwiedziach polarnych, które widziano setki mil od stałego lądu, a komandor Martin z Enterprise powiedział, że niedźwiedź potrafi nie tylko bardzo szybko poruszać się na lądzie lub lodzie – biega z prędkością ponad dwudziestu pięciu mil im godzinę – ale że jest również jednym z najsilniejszych pływaków i może przepłynąć sześćdziesiąt do siedemdziesięciu mii bez odpoczynku. Kapitan Dannert mówił, że pewnego razu jego statek płynął z prędkością ośmiu węzłów, z dala od lądu, a dwa białe niedźwiedzie towarzyszyły mu co najmniej dziesięć mil morskich, a później po prostu go wyprzedziły, zmierzając w stronę odległego fragmentu kry z prędkością i gracją białuchy. Stąd też nazwa Ursus maritimus… owszem, ssak, ale przede wszystkim zwierzę morskie.

– Dziękujemy panu, panie Goodsir – powiedział sir John.

– Proszę bardzo, panowie – odrzekłem i wyszedłem.

4 czerwca 1847, ciąg dalszy…

Eskimos umarł kilka minut po północy. Wcześniej jednak przemówił.

Spałem w tym czasie tui siedząco, oparty plecami o grodź izby chorych, ale Stanley mnie obudził.

Siwowłosy mężczyzna poruszał się gwałtownie na stole operacyjnym, wymachiwał rękami, jakby chciał płynąć w powietrzu. Jego uszkodzone płuco krwawiło obficie, krew spływała mu po brodzie na obandażowane piersi.

Kiedy podniosłem lampkę, dołączyła do nas eskimoska dziewczyna, która spała do tej pory w rogu pomieszczenia, i wszyscy troje pochyliliśmy się nad umierającym człowiekiem.

Stary Eskimos stukał się zakrzywionym palcem w pierś, tuż obok rany. Każdy oddech pozbawiał go kolejnej porcji jasnej tętniczej krwi, uparcie jednak wyrzucał z siebie dźwięki, które mogły być tylko słowami. Wziąłem do ręki kredę i zapisałem je na tabliczce, za pomocą której porozumiewaliśmy się ze Stanleyem, gdy w pobliżu spali pacjenci.

Angatkut tuquruq! Quarubvitchuq… angatkut turquq… Paniga tu-unbaq! Tanik… naluabmiu tuqutauyasiruq… umiaqpak tuqutauyasiruq nanuq tuqutkaa! Paniga… tunbaq nanuq… angatkut ququruq!

Później zaczął krwawić już tak obficie, że nie mógł wydobyć z siebie ani słowa więcej. Krew wypływała z niego fontanną, dusiła go, aż – choć Stanley i ja trzymaliśmy go prosto i próbowaliśmy udrożnić drogi oddechowe – wciągał do płuc tylko krew. Po kilku chwilach tej straszliwej agonii jego pierś przestała się w końcu unosić, opadł bezwładnie na nasze ręce, a jego oczy zasnuły się mgłą. Stanley i ja opuściliśmy go na stół.

– Uważaj! – krzyknął Stanley.

Przez moment nie rozumiałem, czego dotyczy ostrzeżenie mojego towarzysza – starzec był już martwy, nie mogłem doszukać się pulsu ani oddechu, kiedy się nad nim pochyliłem – później jednak odwróciłem się i zobaczyłem Eskimoskę.

Dziewczyna pochwyciła jeden z zakrwawionych skalpeli leżących na stole i zbliżała się do nas, trzymając broń w podniesionej ręce. Zrozumiałem jednak od razu, że nie zwraca uwagi na mnie ani na Stanleya – jej wzrok wbity był w martwą twarz i pierś człowieka, który mógł być jej mężem, ojcem lub bratem. Ponieważ nie miałem pojęcia o barbarzyńskich zwyczajach jej plemienia, w ciągu tych kilku sekund przez mój umysł przemknęły miriady szalonych obrazów – dziewczyna wykrawająca serce mężczyzny, pożerająca je zgodnie z jakimś straszliwym rytuałem, wydłubująca mu oczy, obcinająca palce lub też nacinająca piersi poznaczone już całym mnóstwem starych blizn.

Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Nim Stanley zdołał ją pochwycić, a ja zasłonić własnym ciałem ciało zmarłego, dziewczyna machnęła skalpelem z iście chirurgiczną precyzją – z pewnością przez większość życia używała ostrego jak brzytwa noża – i przecięła rzemyk podtrzymujący amulet starca.

Pochwyciwszy płaski, zbryzgany krwią kamień w kształcie niedźwiedzia, Eskimoska ukryła go gdzieś pod kurtką i odłożyła skalpel na stół.

Przez chwilę Stanley i ja patrzyliśmy tylko na siebie w milczeniu. Potem główny lekarz Erebusa wyszedł, by zbudzić młodego żeglarza pełniącego dyżur przy izbie chorych i wysłać go do marynarza stojącego tui wachcie oraz do komandora z informacją, że stary Eskimos nie żyje.

4 czerwca, ciąg dalszy…

Pogrzebaliśmy Eskimosa około pierwszej trzydzieści nad ranem – trzy szklanki – a właściwie wsunęliśmy jego owinięte brezentem ciało do otworu w lodzie, który marynarze wywiercili w odległości dwudziestu jardów od statku na wypadek pożaru. Był to jedyny otwór przeciwpożarowy, który marynarze zdołali utrzymać w grubej warstwie lodu tego wyjątkowo zimnego lata – jak już wcześniej wspomniałem, marynarze panicznie boją się pożaru – a sir John kazał opuścić ciało właśnie tam. W czasie gdy Stanley i ja usiłowaliśmy wepchnąć zwłoki do wąskiego komina, z dala dochodziły nas odgłosy rąbania i przekleństwa dwudziestu ludzi, którzy pracowali kilkaset jardów dalej na wschód, przygotowując znacznie godniejsze miejsce pochówku dla porucznika Gore’a. Pogrzeb nieszczęsnego oficera miał się odbyć nazajutrz, a właściwie później tego samego dnia.