Choć teoretycznie wciąż trwała głęboka noc, było dość jasno, by odczytać kilka okolicznościowych fragmentów Biblii – oczywiście, gdyby ktoś zechciał przynieść tu Biblię, czego nikt nie uczynił – światło przydało się jednak, gdy my, dwaj lekarze, oraz dwaj marynarze wyznaczeni do pomocy wsuwaliśmy ciało Eskimosa do otworu w błękitnym lodzie, a potem wpychaliśmy je bosakami coraz głębiej, aż do czarnej wody znajdującej się głęboko w dole.
Eskimoska stała obok i przyglądała się nam, wciąż nie okazując żadnych uczuć. Wiatr z północnego zachodu podnosił jej włosy i przesuwał po twarzy niczym skrzydło kruka.
Byliśmy jedynymi członkami konduktu pogrzebowego – doktor Stanley, dwaj zdyszani i przeklinający cicho marynarze, dziewczyna i ja – do momentu, gdy zza zasłony gnanego wiatrem śniegu wyłonił się komandor Crozier oraz wysoki, szczupły oficer, którzy przyglądali się ostatnim chwilom naszych zmagań. Wreszcie ciało Eskimosa przesunęło się przez ostatnie pięć stóp otworu i zniknęło w ciemnych odmętach, piętnaście stóp pod powierzchnią lodu.
– Sir John zabronił tej kobiecie spędzić noc na Erebusie – powiedział cicho komandor Crozier. – Przyszliśmy zabrać ją na Terror. – Potem zwrócił się do wysokiego porucznika Irvinga: – John, będziesz za nią odpowiedzialny. Znajdź jej jakieś miejsce do spania, z dala od innych, może przy izbie chorych, za skrzynkami, i dopilnuj, by nie stała jej się jakaś krzywda.
– Tak jest.
– Pan wybaczy, komandorze, ale dlaczego nie pozwolimy jej po prostu wrócić do jej plemienia? – spytałem.
Crozier uśmiechnął się.
– Winnych okolicznościach zgodziłbym się z panem, doktorze, ale w promieniu trzystu mil nie ma żadnej eskimoskiej osady, nawet najmniejszej wioski. Eskimosi to lud wędrowny, trudno mi jednak powiedzieć, co zawiodło tę dwójkę tak daleko na północ, gdzie nie ma żadnych wielorybów, morsów, karibu ani fok, żadnych zwierząt prócz niedźwiedzi polarnych i krwiożerczych potworów z lodu.
Ja również tego nie rozumiałem, nie miało to jednak większego związku z moim pytaniem.
– Być może dojdzie do takiej sytuacji – kontynuował Crozier – kiedy nasze życie zależeć będzie od dobrych stosunków z miejscowymi Eskimosami. Mamy jej pozwolić odejść, nim nawiążemy takie stosunki?
– Zastrzeliliśmy jej męża albo ojca – powiedział doktor Stanley, zerkają na młodą kobietę, która wciąż wpatrywała się wpusty otwór w lodzie. – Droga lady Cisza może nie darzyć nas szczególną sympatią.
– Otóż to. – Komandor Crozier pokiwał głową. – Mamy teraz dość innych problemów, wolelibyśmy więc zapewne, żeby ta dziewczyna nie sprowadziła na nas tłumu rozgniewanych Eskimosów, którzy poderżnęliby nam gardła we śnie. Nie, myślę, że komandor sir John ma rację… powinna zostać z nami, dopóki nie postanowimy, co zrobić… nie tylko z nią, ale i z nami samymi. – Crozier uśmiechnął się do Stanleya, co mnie nieco zaskoczyło, nie widziałem bowiem uśmiechu na jego twarzy co najmniej od dwóch lat. – Lady Cisza. Niezłe, Stanley. Bardzo dobre. Chodźmy, John. Droga pani, pani pozwoli z nami.
Ruszyli przez śnieg w stronę pierwszego wału lodowego. Ja tymczasem wróciłem na Erebusa, do mojej maleńkiej kajuty, która teraz wydawała mi się prawdziwym rajem, i do pierwszej prawdziwie przespanej nocy od czasu, gdy przed dziesięcioma dniami porucznik Gore poprowadził nas na południowy wschód.
15
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 czerwca 1847.
Do dnia, który miał być ostatnim dniem jego życia, sir John zdołał się już niemal całkowicie otrząsnąć z szoku, jakiego doznał, ujrzawszy eskimoską wiedźmę nago. To była ta sama eskimoska kobieta, ta sama nastoletnia indiańska ladacznica, którą diabeł nasłał mu na pokuszenie podczas jego pierwszej, nieudanej ekspedycji w 1819 roku, piętnastoletnia wszetecznica i nałożnica Roberta Hooda, nazywana Zielonymi Pończochami. Sir John był tego pewien. Ta kusicielka miała tę samą brązową jak kawa skórę, która lśniła nawet w ciemności, te same wysokie, krągłe piersi, te same brązowe otoczki sutków, a nawet ten sam wąski kruczoczarny pasek włosów łonowych. To był ten sam sukub.
Szok wywołany widokiem tej nagiej kobiety leżącej na stole doktora McDonalda w izbie chorych – na jego statku – był ogromny, sir John miał jednak nadzieję, że udało mu się ukryć swoją reakcję przed lekarzami i innymi oficerami do końca tego długiego, męczącego dnia.
Pogrzeb porucznika Gore’a odbył się w piątek, czwartego czerwca. Kilkudziesięcioosobowa grupa marynarzy potrzebowała ponad dwudziestu czterech godzin, by przebić się przez lód do otwartego morza. By tego dokonać, musieli prochem strzelniczym wysadzić dziesięć stóp twardego jak kamień lodu, a potem za pomocą kilofów i łopat przebić się przez kolejne pięć stóp. Gdy wreszcie skończyli, około południa, pan Weekes, cieśla z Erebusa, oraz pan Honey, cieśla z Terroru, zbudowali zgrabne i eleganckie rusztowanie nad mającym dziesięć stóp długości i pięć stóp szerokości otworem w lodzie. Przy otworze przez cały czas stała grupa marynarzy, którzy długimi drągami rozbijali lód tworzący się na powierzchni morza.
Ciało porucznika Gore’a zaczęło się szybko rozkładać w stosunkowo wysokiej temperaturze panującej na statku, cieśle sporządzili więc solidną trumnę z mahoniu, wyłożoną od środka warstwą pachnącego drewna cedrowego. Między dwiema warstwami drewna umieszczono jeszcze warstwę ołowiu, pełniącą tę samą funkcję co ołowiane kule, które podczas zwykłego pogrzebu morskiego wsadzano do worka z ciałem, by mieć pewność, że opadnie na dno. Pan Smith, kowal, wykuł piękną płytę pamiątkową z miedzi, którą przykręcono do wieka trumny. Ponieważ ceremonia pogrzebowa miała łączyć elementy pogrzebu na lądzie z typowym pogrzebem na morzu, sir John przykazał wyraźnie, że trumna ma być tak ciężka, by natychmiast zatonęła.
Po ośmiu szklankach na początku pierwszej psiej wachty – o czwartej po południu – załogi obu okrętów zgromadziły się przy miejscu pochówku, w odległości ćwierć mili od Erebusa. Sir John rozkazał, by na pogrzebie stawili się wszyscy prócz marynarzy pełniących akurat wachtę i, co więcej, by nie wkładali na mundury żadnych dodatkowych ubrań. O wyznaczonym czasie na lodzie zgromadziło się więc ponad stu trzęsących się z zimna, lecz nienagannie umundurowanych oficerów i marynarzy.
Trumna porucznika została spuszczona z Erebusa i przymocowana do wielkich sań, wzmocnionych specjalnie na tę smutną okazję. Na trumnie leżała flaga brytyjska należąca do sir Johna. Potem trzydziestu dwóch marynarzy, dwudziestu z Erebusa i dwunastu z Terroru, powoli przeciągnęło sanie z trumną na miejsce pochówku, podczas gdy czterech najmłodszych marynarzy, teoretycznie wciąż tylko chłopców okrętowych – Goerge Chambers i David Young z Erebusa oraz Robert Golding i Thomas Evans z Terroru – wybijało powolny marszowy rytm na bębnach owiniętych czarnym płótnem. W uroczystej procesji za saniami szło dwudziestu ludzi, wśród nich komandor sir John Franklin, komandor porucznik Fitzjames, komandor Crozier i większość pozostałych oficerów i podoficerów w pełnym umundurowaniu.