Starożytni Grecy mieli rację, rozmyślał, kiedy twierdzili, że na ziemi istnieje pięć pasów klimatycznych – cztery z nich równe, przeciwległe i symetryczne, jak wiele innych greckich rzeczy i pojęć – owiniętych wokół świata niczym paski na wężu. Dwie spośród tych stref były umiarkowane i stworzone dla ludzi. Środkowy pas, obszar równikowy, nie nadawał się do życia dla istot obdarzonych inteligencją. Jak się okazało, Grecy byli w błędzie, sądząc, że ludzie nie mogą tam żyć – mogą, tyle że nie cywilizowani, rozmyślał Crozier, który miał już okazję zobaczyć Afrykę i obszary równikowe (uznał wtedy, że nie ma tam nic, z czego reszta ludzkości mogłaby skorzystać). Dwa obszary polarne, dowodzili Grecy bardzo dawno, nim pierwsi badacze dotarli do regionów arktycznych i antarktycznych, były jeszcze gorsze od obszarów równikowych – człowiek nie mógł tam żyć ani nawet tamtędy podróżować.
Dlaczego więc, zastanawiał się Crozier, naród taki jak Anglicy, który dzięki bożej łaskawości osiadł w jednym z najbardziej przyjaznych człowiekowi miejsc na ziemi, wciąż wysyła statki i ludzi na lód biegunów, gdzie nie zapuszczają się nawet barbarzyńcy odziani w futra?
I, co bardziej istotne, dlaczego niejaki Francis Crozier powraca raz po raz do tych straszliwych miejsc, służąc narodowi i oficerom, którzy nigdy nie docenili jego wartości jako człowieka i marynarza? Dlaczego to robi, wiedząc w głębi serca, że kiedyś umrze w arktycznej ciemności i chłodzie?
Komandor przypomniał sobie, że już jako mały chłopiec – nim w wieku trzynastu lat został marynarzem – nosił w sobie głęboką melancholię niczym jakiś zimny sekret. Owa melancholijna natura przejawiała się w różnych sytuacjach, w których odczuwał dziwną, niemal perwersyjną przyjemność – gdy w zimową noc stał na wzgórzach okalających wioskę i patrzył, jak w oknach gasną światła, gdy chował się w mrocznych zakamarkach, które wyszukiwał z zapałem godnym lepszej sprawy, i gdy przesiadywał w ciemnej piwnicy – choć jednocześnie panicznie bał się ciemności, widząc w niej wcielenie śmierci, która tak niespodziewanie zabrała mu matkę i babkę – podczas gdy jego koledzy bawili się w blasku słońca. Crozier pamiętał dobrze tę piwnicę – grobowy chłód, zapach pleśni i mroczną pustkę, która zostawiała człowieka sam na sam z jego ciemnymi myślami.
Napełnił pustą szklaneczkę i upił kolejny łyk. Nagle lód zajęczał głośniej, a okręt odpowiedział mu równie głośnym skrzypieniem, próbując bezskutecznie obrócić się w zamarzniętym morzu. Ściśnięty przez lodowe okowy jęknął tylko żałośnie. Metalowe obejmy w ładowni skurczyły się z głośnym trzaskiem, przypominającym strzał z pistoletu.
Marynarze i oficerowie spali jednak smacznie, przyzwyczajeni do tego rodzaju hałasów. Marynarz stojący na wachcie, w temperaturze siedemdziesięciu stopni poniżej zera, przytupnął kilkakrotnie, by rozgrzać zmarznięte stopy. Cztery głośne tupnięcia brzmiały w uszach Croziera jak napomnienie znużonego rodzica, który każe się statkowi uciszyć.
Trudno mu było uwierzyć, że Sophia Cracroft odwiedziła ten statek, stała w tej kajucie i zachwycała się jej czystością, przytulnością, ogromną liczbą książek i blaskiem słońca wpadającym przez iluminator.
Działo się to na południowej półkuli niemal dokładnie siedem lat wcześniej, w wiosennym miesiącu listopadzie 1840 roku, kiedy Crozier przypłynął do Ziemi van Diemena, na południe od Australii, tymi właśnie okrętami – Erebusemi Terrorem – by zatrzymać się tam w drodze na Antarktydę. Wyprawą dowodził przyjaciel Croziera i jednocześnie jego przełożony, komandor James Ross. Zawinęli do Hobart Town, by uzupełnić zapasy przed wypłynięciem na wody antarktyczne, a gubernator tej karnej wyspy, sir John Franklin, nalegał, by dwaj młodzi oficerowie
– komandor Ross i komandor porucznik Crozier – zatrzymali się na czas wizyty w jego domu.
Dla Croziera pobyt ten okazał się niezwykle szczęśliwy, choć zarazem zgubny w skutkach.
Inspekcja okrętów została przeprowadzona drugiego dnia wizyty – statki były czyste, sprawne i niemal w pełni zaopatrzone, a ich załoga jeszcze czysta i ogolona – i podczas gdy komandor Ross zabawiał osobiście gubernatora sir Johna i lady Jane Franklin, Crozier dotrzymywał towarzystwa krewniaczce gubernatora, ciemnowłosej i jasnookiej Sophii Cracroft. Tego dnia Crozier się zakochał i poniósł ze sobą to kiełkujące uczucie w ciemność dwóch południowych zim, gdzie rozkwitło w pełni, zamieniając się po jakimś czasie w obsesję.
Długie kolacje w domu gubernatora wypełnione były ożywioną konwersacją. Gubernator Franklin był mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, znużonym i przygnębionym brakiem uznania dla jego dokonań oraz oporem, jaki napotykał ze strony miejscowej prasy, bogatych właścicieli ziemskich i biurokratów podczas trzeciego roku jego rządów na Ziemi van Diemena, lecz zarówno on, jak i jego żona, lady Jane, wyraźnie się ożywili podczas wizyty swych rodaków ze Służby Badawczej i, jak zwracał się do nich sir John, „kolegów podróżników”.
Sophia Cracroft natomiast nigdy nie wyglądała na niezadowoloną. Była dowcipna, radosna, pełna życia, czasami wręcz szokująca w swych komentarzach i bezpośredniości – nawet bardziej niż jej kontrowersyjna ciotka, lady Jane – a do tego młoda, piękna i zainteresowana wszelkimi aspektami życia, opiniami i przemyśleniami czterdziestoczteroletniego kawalera komandora porucznika Francisa Croziera. Śmiała się ze wszystkich, początkowo bardzo niewinnych, żartów Croziera – Irlandczyk nie miał zbyt często okazji przebywać w tak wyszukanym towarzystwie, starał się więc nienagannie zachowywać, pił mniej niż zwykle i to tylko wino – i zawsze odpowiadała na jego bon moty jeszcze celniejszą i dowcipniejszą uwagą. Dla Croziera było to jak gra w tenisa ze znacznie lepszym przeciwnikiem, od którego nieustannie się uczył. Ósmego, ostatniego dnia ich wizyty czuł się równy każdemu angielskiemu dżentelmenowi – owszem, urodził się w Irlandii, ale sam doszedł do wszystkiego i prowadził interesujące, ekscytujące życie – i lepszy od większości mężczyzn, przynajmniej zdaniem panny Cracroft.
Kiedy Erebus i Terror opuszczały przystań w Hobart Town, Crozier wciąż zwracał się do Sophii per „panno Cracroft”, wiedział jednak z pewnością, że coś ich łączy; świadczyły o tym ukradkowe spojrzenia, ciepłe uśmiechy i chwile spędzone we dwoje. Crozier wiedział, że po raz pierwszy w życiu się zakochał. Jego „miłosne przygody” ograniczały się do tej pory do spotkań z portowymi nierządnicami, prostytutkami z ciemnych uliczek, dzikuskami, które robiły to za garść świecidełek, i kilku przepłaconych nocy spędzonych w londyńskich burdelach dla dżentelmenów. Wszystko to należało już do przeszłości.
Francis Crozier rozumiał teraz, że najbardziej ekscytującym i erotycznym ubraniem, jakie mogła nosić kobieta, były skromne, okrywające całe ciało suknie, wkładane przez Sophię Cracroft do kolacji; tkanina zakrywająca kształty jej ciała i pozwalająca mężczyźnie skoncentrować się na cudownej giętkości jej umysłu.
Potem nadeszły niemal dwa lata spędzone na lodzie, odległe widoki Antarktydy, smród kolonii pingwinów, dwa dymiące wulkany nazwane od nazw ich statków, ciemność, wiosna, groźba kolejnej zimy w lodzie, długa droga przez morze noszące teraz imię Jamesa Rossa, wreszcie żegluga przez Morze Południowe i powrót do Hobart Town, do wyspy osiemnastu tysięcy więźniów i jednego bardzo nieszczęśliwego gubernatora. Tym razem nikt nie przeprowadzał inspekcji Erebusa i Terroru; oba statki zbyt mocno śmierdziały smarem, potem i zmęczeniem. Chłopcy, którzy wypłynęli na południe, zamienili się w brodatych mężczyzn o zapadniętych oczach, którzy nigdy już nie zamierzali wziąć udziału w ekspedycji Służby Badawczej. Wszyscy prócz komandora HMS Terror marzyli o powrocie do Anglii.