Francis Crozier marzył tylko o tym, by znów zobaczyć Sophię Cracroft.
Pociągnął kolejny łyk whisky. Nad jego głową rozległ się przytłumiony brzęk trzech szklanek. Trzecia w nocy.
Marynarze szczerze żałowali sir Johna – głównie dlatego, że wraz z tym łysym grubasem umarła nadzieja na dodatkowe dziesięć suwerenów i podwojenie zaliczki – jednak w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło po jego śmierci. Komandor porucznik Fitzjames został oficjalnie dowódcą Erebusa, którym w rzeczywistości zawsze był. Porucznik Le Vesconte zajął w hierarchii dowodzenia miejsce Grahama Gore’a, a komandor Francis Crozier został dowódcą ekspedycji, choć w sytuacji, gdy oba statki tkwiły w lodzie, nie mógł zrobić zbyt wiele ponad to, co do tej pory robił Franklin.
Jedną z owych niewielu rzeczy, do których zabrał się niemal natychmiast po wydarzeniach z 11 czerwca, było przewiezienie ponad pięciu ton zapasów do miejsca położonego w pobliżu kopca Rossa na Ziemi Króla Williama. Teraz byli już całkiem pewni, że w rzeczywistości jest to wyspa, ponieważ Crozier wysłał kilka grup zwiadowczych, które miały zbadać ten obszar. Sam brał udział w kilku spośród tych pierwszych wypraw, pomagając swym ludziom przedostać się przez wały lodowe i ścianę lodowych gór blokujących dostęp do wyspy. Przewieźli na stały ląd ubrania, namioty, deski, z których w razie potrzeby mogli zbudować chaty, beczki z suszonym jedzeniem, konserwy i piorunochrony – nawet mosiężne pręty z łóżka sir Johna, które miały pełnić funkcję odgromników – oraz wszelkie inne rzeczy, których obie załogi potrzebowałyby do życia, gdyby musiały porzucić zimą swe okręty.
Przed nadejściem zimy potwór z lodu zabił czterech ludzi – dwóch w namiocie podczas jednej z wypraw na ląd – lecz tym, co w połowie sierpnia przerwało transport materiałów, były gwałtowne burze z piorunami i gęsta mgła. Przez trzy tygodnie statki tkwiły we mgle, atakowane raz po raz kanonadą piorunów, ludzie wychodzili więc na lód tylko w razie potrzeby – by wydrążyć otwór przeciwpożarowy w lodzie lub zapolować na niedźwiedzia. Gdy wreszcie mgła i burze ustąpiły, zaczął się już wrzesień, a wraz z nim zima, mróz i śnieg.
Pomimo niesprzyjającej pogody Crozier znów zaczął wysyłać na Ziemię Króla Williama transporty z zapasami, kiedy jednak drugi nawigator Giles MacBean i towarzyszący mu marynarz zostali zabici w odległości zaledwie kilku jardów od trzech sań – w gęstej zamieci śnieżnej nikt nie widział ich śmierci, jednak wszyscy pozostali, łącznie z porucznikiem Hodgsonem, aż nazbyt wyraźnie słyszeli ich przedśmiertne krzyki – Crozier „czasowo” zawiesił wyprawy na ląd. Zawieszenie trwało już od dwóch miesięcy, a po pierwszym listopada żaden zdrowy na umyśle załogant nie chciał brać udziału w trwającej co najmniej osiem dni podróży w ciemnościach.
Komandor Crozier wiedział, że powinien zgromadzić na lądzie co najmniej dziesięć ton zapasów, a nie pięć, które udało mu się tam przewieźć. Problem tkwił jednak w tym – o czym przekonał się osobiście pewnej nocy, kiedy potwór rozdarł sąsiedni namiot i porwałby George’a Kinnairda i Johna Batesa, gdyby ci w porę nie uciekli – że obóz rozbity na płaskim, smaganym wiatrem lądzie nie zapewniał im żadnej ochrony. Pokłady i burty statków pełniły funkcję murów obronnych, a same statki – fortec. Przebywając na otwartym lądzie, w namiotach, choćby rozbitych jeden obok drugiego, musieliby dniem i nocą rozstawiać co najmniej dwudziestu uzbrojonych strażników, a i tak nie mieliby pewności, czy bestia ich nie przechytrzy. Wiedział o tym dobrze każdy, kto brał udział w jednej z wypraw na Ziemię Króla Williama. W miarę jak wydłużały się arktyczne noce, rósł także w ludziach strach przed nienazwanym monstrum z lodu – żaden z marynarzy nie dałby się namówić na spanie w namiocie, z dala od bezpiecznej osłony statku. Crozier znów upił łyk whisky.
Był kwiecień 1843 roku – wczesna jesień na półkuli południowej, dni jednak nadal były długie i ciepłe – kiedy Erebus i Terror wróciły do Ziemi van Diemena.
Ross i Crozier znów byli gośćmi w domu gubernatora – nazywanego przez starych mieszkańców Hobart Town Domem Rządu – tym razem jednak nawet ich wizyta nie mogła przywrócić małżeństwu Franklinów dobrego humoru. Crozier gotów był nie zwracać na to uwagi, szczęśliwy, że znów widzi Sophię Cracroft, lecz nawet ona wydawała się nieco przybita wydarzeniami, które zaszły w Hobart podczas dwuletniej podróży Terroru i Erebusa. Już po pierwszych dwóch dniach pobytu w domu gubernatora Crozier usłyszał dość dużo, by zrozumieć powody depresji Franklinów.
Wyglądało na to, że miejscowi właściciele ziemscy, których interesów bronił dwulicowy i podstępny sekretarz kolonii, niejaki komandor John Montagu, uznali już na samym początku sześcioletniej kadencji gubernatora sir Johna, że ani on, ani jego żona, szczera i ekscentryczna lady Jane, nie powinni zarządzać wyspą. Sir John twierdził podczas rozmowy z komandorem Rossem, gdy wszyscy trzej siedzieli w jego gabinecie, paląc cygara i popijając brandy, że miejscowi mieszkańcy „nie potrafią nawiązywać dobrosąsiedzkich stosunków i zbyt rzadko biorą w swych poczynaniach pod uwagę dobro publiczne”.
Od Sophii Crozier dowiedział się, że mieszkańcy wyspy nie nazywali już sir Johna „człowiekiem, który zjadł swoje buty” ani, jak sam lubił o sobie mówić, „człowiekiem, który nie skrzywdziłby muchy”, lecz „człowiekiem w halce”. Ta ostatnia kalumnia, zapewniała Croziera Sophia, wzięła się z niechęci kolonistów do lady Jane oraz do poczynań państwa Franklinów, zmierzających do poprawy sytuacji tubylców i więźniów, którzy pracowali na wyspie w straszliwych warunkach.
– Poprzedni gubernatorzy po prostu wypożyczali więźniów miejscowym plantatorom oraz przedsiębiorcom z miasta, którzy dzięki tej taniej sile roboczej mogli realizować swe szalone projekty, dostawali od nich sowitą zapłatę i trzymali język za zębami – tłumaczyła Sophia Cracroft, gdy przechadzali się razem po ogrodach domu gubernatora. – Wuj John nie chciał brać udziału w tym procederze.
– Szalone projekty? – powtórzył Crozier, starając się nie myśleć bez ustanku o dłoni Sophii spoczywającej na jego ramieniu ani nie patrzeć zbyt otwarcie w jej twarz ukrytą w przedwieczornym półmroku.
– Jeśli zarządca plantacji chce zbudować nową drogę na swoim terenie – mówiła Sophia półszeptem – gubernator ma mu pożyczyć sześciuset lub nawet tysiąc przymierających głodem więźniów, którzy pracują w tym tropikalnym upale od świtu do nocy, z łańcuchami na rękach i nogach, bez jedzenia i picia. Jeśli któryś z nich upadnie lub choćby na moment przerwie pracę, karany jest chłostą.
– Dobry Boże. – Crozier westchnął.
Sophia skinęła głową, nie odrywając wzroku od białych kamieni ciągnących się wzdłuż ogrodowej ścieżki.
– Sekretarz kolonii, Montagu, postanowił, że więźniowie wykopią kopalnię odkrywkową, choć na wyspie nie znaleziono do tej pory złota. Nim zarzucił ten projekt, kopalnia miała czterysta stóp głębokości – oczywiście bez ustanku zalewały ją wody gruntowe – a podobno każda kolejna stopa tego przeklętego dołu kosztowała życie dwóch lub trzech więźniów.