Crozier powstrzymał się przed powtórzeniem „Dobry Boże”, choć prawdę mówiąc, nic innego nie przychodziło mu do głowy.
– Rok po waszym wypłynięciu – kontynuowała Sophia – Montagu, ten łajdak, ta żmija, namówił wuja Johna, by zwolnił miejscowego lekarza, człowieka cieszącego się wśród uczciwych mieszkańców wyspy ogromnym szacunkiem, zarzucając mu, zupełnie bezpodstawnie, zaniedbanie obowiązków. To wydarzenie podzieliło całą kolonię. Wuj John i ciotka Jane stali się obiektem krytyki, choć ciotka Jane od początku była przeciwna zwolnieniu lekarza. Wuj John – dobrze pan wie, drogi Francisie, że on nie cierpi wszelkich kłótni, nie mówiąc już o wymierzaniu kar, ba, mówi się o nim, że nie skrzywdziłby muchy…
– Tak. – Crozier pokiwał głową. – Sam widziałem, jak wyniósł z jadalni żywą muchę, zamiast ją zabić.
– Wuj John, za namową ciotki Jane, przywrócił w końcu na stanowisko tego lekarza, ale tym samym zrobił sobie wroga z tego Montagu. Wszyscy dowiedzieli się o nieporozumieniach, jakie ich dzielą, a Montagu publicznie nazwał wuja kłamcą i mięczakiem.
– Dobry Boże – powiedział jednak Crozier, myśląc jednocześnie: Na miejscu Johna Franklina wyzwałbym tego Montagu na pojedynek i odstrzeliłbym mu jaja, a potem wsadził kulę w łeb. – Mam nadzieję, że sir John zwolnił tego człowieka.
– Oczywiście – odparła Sophia, uśmiechając się smutno – ale to tylko pogorszyło sprawę. W zeszłym roku Montagu wrócił do Anglii na pokładzie statku, którym płynął także list wuja Johna z jego dymisją. Okazało się, niestety, że komandor Montagu jest bliskim przyjacielem lorda Stanleya, sekretarza stanu do spraw kolonii.
No to nasz gubernator znalazł się w kiepskiej sytuacji, pomyślał Crozier, gdy dotarli do kamiennej ławeczki po drugiej stronie ogrodu.
– Cóż za niefortunny zbieg okoliczności – powiedział głośno.
– Gorszy niż wuj John i ciotka Jane mogli sobie wyobrazić. – Sophia pokiwała głową. – W kornwalijskim dzienniku „Chronicie” ukazał się długi artykuł zatytułowany „Imbecylne rządy polarnego bohatera”. „Colonial Times” obarcza winą ciotkę Jane.
– Dlaczego ktoś atakuje lady Jane? Sophia znów uśmiechnęła się smutno.
– Ciotka Jane, podobnie jak ja, jest trochę… niekonwencjonalna. Widział pan jej pokój, kiedy wuj John oprowadzał pana i komandora Rossa po majątku podczas waszej poprzedniej wizyty, prawda?
– O tak – odrzekł Crozier. – Ma naprawdę wspaniałą kolekcję.
Buduar lady Jane, a właściwie ta jego część, którą pozwolono im zobaczyć, wypełniony był od podłogi po sufit szkieletami zwierząt, meteorytami, skamieniałościami, aborygeńskimi maczugami, bębnami i maskami, długimi na dziesięć stóp wiosłami, którymi można by chyba bez trudu rozpędzić HMS Terror do piętnastu węzłów i całą masą wypchanych ptaków, między którymi kryła się co najmniej jedna wypchana małpa. Crozier nigdy nie widział czegoś podobnego w muzeum ani w zoo, nie mówiąc już o damskiej sypialni. Oczywiście Francis Crozier widział bardzo niewiele damskich sypialni.
– Jeden z naszych gości napisał do gazety w Hobart, że, cytuję dosłownie, „prywatne pokoje żony naszego gubernatora przypominają bardziej muzeum lub menażerię niż buduar damy”.
Crozier pokręcił głową z niedowierzaniem, wstydząc się w duchu, że przed chwilą pozwolił sobie na podobne myśli.
– Domyślam się, że ten Montagu wciąż sprawia wam kłopoty.
– I to jakie. Lord Stanley, żmija nad żmijami, poparł Montagu, przywrócił tego bydlaka na pozycję podobną do tej, z której zwolnił go wuj John, i udzielił wujowi reprymendy tak surowej, że, jak zdradziła mi w tajemnicy ciotka Jane, można ją śmiało porównać do chłosty.
Strzeliłbym temu gnojkowi Montagu w jaja, a potem odciął jaja lordowi Stanleyowi i podał mu je w zimnej galarecie, pomyślał Crozier.
– To straszne – rzekł.
– To jeszcze nie wszystko. – Sophia westchnęła.
Crozier spojrzał jej w oczy, szukając tam łez, nie dojrzał jednak ani jednej. Sophia nie była kobietą skłonną do płaczu.
– Stanley upublicznił tę naganę? – domyślił się Crozier.
– Ten… gnojek… dał kopię swojego listu Montagu, zanim wysłał go wujowi, a Montagu, ta kanalia, wysłał go tutaj najszybszym statkiem pocztowym. Wrogowie wuja skopiowali go i rozpowszechnili na kilka miesięcy przed tym, jak wuj otrzymał oryginał oficjalnymi kanałami. Cała kolonia podśmiewała się z wuja Johna i ciotki Jane, gdy uczestniczyli w jakimś koncercie albo podejmowali jakichś ważnych gości. Zechce pan wybaczyć moje niewyszukane słownictwo, drogi Francisie.
Podałbym lordowi Stanleyowi jego własne jaja w potrawce z jego gówna, pomyślał Crozier. Jednocześnie skinął głową, dając w ten sposób Sophii do zrozumienia, że wybacza jej dobór takich, a nie innych słów.
– Gdy wuj John i ciotka Jane myśleli, że gorzej być już nie może – kontynuowała Sophia drżącym głosem (Crozier był pewien, że to drżenie to oznaka gniewu, a nie słabości) – Montagu przysłał swoim sprzymierzeńcom na wyspie trzystustronicową księgę zawierającą wszystkie prywatne listy, dokumenty rządowe i oficjalne depesze, które przedstawił lordowi Stanleyowi jako dowody w sporze z wujem. Księga leży teraz w Banku Centralnym, w stolicy, a dwie trzecie tutejszych przedsiębiorców było już w tym banku i czytało tę księgę. Komandor Montagu nazywa wuja w swoich listach „skończonym kretynem”… a z tego, co mi wiadomo, to jedno z najłagodniejszych określeń zawartych w tym obrzydliwym dokumencie.
– Wygląda na to, że sir John znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.
– Czasami obawiam się o stan jego umysłu, a nawet o życie – zgodziła się z nim Sohpia. – Gubernator sir John jest bardzo wrażliwym człowiekiem.
Nie skrzywdziłby nawet muchy, pomyślał Crozier.
– Ustąpi ze stanowiska?
– Zostanie odwołany – odrzekła Sophia. – Cała kolonia już o tym wie. To dlatego ciotka Jane nie może sobie znaleźć miejsca… Nigdy jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. Wuj John spodziewa się oficjalnego listu odwołującego jeszcze przed końcem sierpnia, jeśli nie wcześniej.
Crozier westchnął i przesunął laską wzdłuż bruzdy wyżłobionej w warstwie żwiru na ścieżce. Przez dwa lata czekał z niecierpliwością na powtórne spotkanie z Sophią Cracroft, teraz widział jednak, że na wizycie cieniem padnie zwykła polityka i rozgrywki personalne. Chciał westchnąć ponownie, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Miał czterdzieści sześć lat, a zachowywał się jak głupiec.
– Chciałby pan zobaczyć jutro Staw Dziobaków? – spytała Sophia. Crozier nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. Z góry dobiegło go upiorne wycie, wiedział jednak, że to tylko arktyczny wiatr świszczący w resztkach olinowania. Komandor szczerze współczuł marynarzom stojącym na wachcie.
Butelka była już niemal pusta.
W tym właśnie momencie Crozier doszedł do wniosku, że wkrótce będą musieli przywrócić transport sprzętu i prowiantu na Ziemię Króla Williama, bez względu na ciemności, burze i zagrożenie ze strony potwora z lodu. Nie miał wyboru. Gdyby przyszło im porzucić statki jeszcze tej zimy – Erebus właściwie mógł się rozpaść w każdej chwili – nie chciałby rozbijać obozu tutaj, na lodzie. W innych okolicznościach miałoby to sens – niejedna wyprawa polarna obozowała na lodzie, pozwalając, by prąd z Zatoki Baffina poniósł ich na południe, na otwarte morze – ale ten lód nigdzie się nie przemieszczał. Co więcej, obóz rozbity na lodzie był jeszcze trudniejszy do obrony niż obóz znajdujący się na stałym lądzie, dwadzieścia pięć mil stąd. Przewiózł tam już pięć ton sprzętu. Przed nadejściem wiosny musiał przetransportować całą resztę.