– Och – odparł Crozier, trzymając się korzenia równie mocno, jak trzymałby się liny na miotanym sztormem statku.
– Dziobaki składają jaja – kontynuowała Sophia – jak gady. Ale samice karmią swe młode mlekiem, jak ssaki.
Tuż pod powierzchnią wody widać było ciemne kręgi pośrodku białych półkul jej piersi.
– Naprawdę? – wykrztusił.
– Ciotka Jane, która też interesuje się przyrodą, uważa, że samiec wykorzystuje jadowite ostrogi na tylnych nogach nie tylko do walki z innymi samcami, ale że przytrzymuje nimi samicę, kiedy spółkują w wodzie. Prawdopodobnie wtedy nie wydziela jadu.
– Tak? – odparł Crozier, zastanawiając się, czy powinien był raczej powiedzieć: Nie? Nie miał pojęcia, o czym rozmawiają.
Trzymając się jedną ręką korzeni, Sophia podpłynęła bliżej, aż jej piersi niemal go dotykały. Położyła swą chłodną dłoń – zaskakująco dużą dłoń – na jego piersiach.
– Panno Cracroft… – zaczął.
– Pss… – szepnęła Sophia.
Przełożyła lewą rękę z korzenia na jego ramię i zawisła na nim, podobnie jak przed chwilą wisiała na korzeniu. Jej prawa dłoń przesunęła się niżej, naciskając na jego brzuch, dotknęła prawego biodra, by potem wrócić na środek i przesunąć się jeszcze niżej.
– Ojej – wyszeptała mu do ucha. Jej policzek dotykał teraz jego policzka, jej wilgotne włosy wchodziły mu do oczu. – Czyżbym znalazła jakiś jadowity kolec?
– Panno Cra… – zaczął.
Zacisnęła na nim dłoń. Przesunęła się nieco, tak że nagle jej silne nogi objęły jego lewą nogę, a potem zanurzyła się głębiej i zaczęła się o niego ocierać. Crozier podniósł wyżej tę nogę, by podtrzymać Sophię i utrzymać jej głowę nad wodą. Miała zamknięte oczy. Jej biodra naparły mocniej do przodu, piersi przylgnęły do jego ciała, a jej prawa dłoń zaczęła go pieścić.
Crozier jęknął głucho. Sophia wtuliła twarz w jego kark, wydając z siebie jakiś przytłumiony dźwięk. Czuł ciepło i wilgoć jej intymnych części ciała napierających na jego podniesioną nogę. Jak coś może być wilgotniejsze od wody? – zastanawiał się.
Potem Sophia jęknęła głośno, a Crozier zamknął oczy. Naparła nań mocniej, raz, drugi, trzeci, a jej pieszczoty stały się szybsze, ponaglające, wprawne i natarczywe.
Ukrył twarz w jej wilgotnych włosach, gdy spełniał się w wodzie. Myślał, że pulsujący wytrysk nigdy się nie skończy i gdyby mógł, natychmiast by ją przeprosił. Jęknął tylko jednak ponownie i omal nie puścił korzenia, którego się przytrzymywał. Oboje zakołysali się lekko i zanurzyli w wodzie po same brody.
Tym, co najbardziej dziwiło go w tamtej chwili – a dziwiło go wówczas wszystko, nic zaś mu nie przeszkadzało – był fakt, że Sophia wciąż zaciskała mocno nogi wokół jego uda, przytulona do niego całym ciałem, że miała zamknięte oczy i jęczała równie głośno jak on. Kobiety chyba nie mogą odczuwać przyjemności równie intensywnie jak mężczyźni? Niektóre nierządnice jęczały, ale tylko dlatego, że mężczyźni to lubili – z pewnością nic wtedy nie odczuwały.
A jednak…
Sophia odsunęła się wreszcie od niego, spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się swobodnie, pocałowała go prosto w usta, podniosła nogi niemal do szpagatu, odepchnęła się od korzeni i popłynęła do miejsca, gdzie za krzewem leżały jej ubrania.
Trudno mu było w to uwierzyć, ale oboje się ubrali, pozbierali rzeczy, objuczyli muła, wsiedli na konie i wrócili w milczeniu do domu gubernatora.
Trudno mu było w to uwierzyć, ale tego samego wieczora podczas kolacji Sophia Cracroft śmiała się i rozmawiała ze swoją ciotką, z sir Johnem, a nawet z wyjątkowo rozmownym komandorem Jamesem Clarkiem Rossem, podczas gdy Crozier prawie się nie odzywał, wpatrzony tępo w stół. Mógł tylko podziwiać jej… jak mówiły o tym żabojady? – jej zimną krew, podczas gdy jego dusza była dokładnie w takim stanie, jak jego ciało podczas niekończącego się orgazmu w Stawie Dziobaka – rozbita na atomy i rozproszona po całym wszechświecie.
Jednak panna Cracroft nie traktowała go z dystansem ani nie okazywała w żaden sposób, że ma do niego żal. Uśmiechała się doń, mówiła do niego, starała się wciągnąć go w rozmowę, podobnie jak czyniła to każdego wieczoru w domu gubernatora. Tego wieczora jej uśmiechy były może nieco cieplejsze? Czulsze? Może nawet rozkochane? Z pewnością tak właśnie było.
Po kolacji, kiedy Crozier zaproponował jej spacer w ogrodzie, odmówiła grzecznie, twierdząc, że już wcześniej umówiła się na grę w karty z komandorem Rossem. Czy komandor Crozier zechciałby się do nich przyłączyć?
Komandor Crozier również grzecznie odmówił, wnosząc z jej zachowania, że tego wieczoru w domu gubernatora musi zostać zachowany normalny porządek rzeczy i że porozmawiają o swej przyszłości przy najbliżej okazji. Komandor Crozier oświadczył głośno, że boli go nieco głowa i że następnego ranka zamierza wstać wcześniej niż zwykle.
Nazajutrz wstał, ubrał się w swój najlepszy mundur i zaczął przechadzać się po domu gubernatora jeszcze przed świtem, pewien, że Sophia, kierowana podobnym impulsem, także się tam pojawi.
Nie pojawiła się. Pierwszy zszedł na śniadanie sir John i wdał się w długą i męczącą pogawędkę z Crozierem, który nigdy nie opanował umiejętności prowadzenia luźnej rozmowy towarzyskiej, nie mówiąc już o rozważaniach dotyczących odpowiedniej wysokości opłaty za wypożyczenie więźniów do kopania kanałów.
Potem zeszła do nich lady Jane, po niej zaś Ross – Sophia pojawiła się ostatnia. Do tego czasu Crozier wypił już sześć filiżanek kawy, którą od czasu wyprawy z Parrym w lody północy cenił bardziej od herbaty, pozostał jednak przy stole, podczas gdy Sophia jadła jajka, kiełbaski, fasolę i tosty.
Sir John gdzieś zniknął, podobnie jak lady Jane. Komandor Ross wybrał się na spacer. Sophia wreszcie skończyła śniadanie.
– Zechciałaby pani pospacerować po ogrodzie? – spytał.
– Tak wcześnie? – zdziwiła się. – Teraz jest tam bardzo gorąco. Mamy wyjątkowo ciepłą jesień.
– Ale… – zaczął Crozier, próbując za pomocą spojrzenia przekazać, jak bardzo zależy mu na tym, by przyjęła jego zaproszenie.
Sophia uśmiechnęła się.
– Chętnie wybiorę się z panem na spacer, Francisie. Przechadzali się powoli, czekając, aż więzień pomagający ogrodnikowi skończy rozładowywać ciężkie worki z nawozem.
Kiedy w końcu odszedł, Crozier poprowadził Sophię w stronę kamiennej ławki stojącej po drugiej stronie ogrodu. Pomógł jej usiąść i poczekał, aż złoży parasolkę. Sophia podniosła nań oczy – Crozier był zbyt przejęty, by usiąść, i stał nad nią, nerwowo przestępując z nogi na nogę – w których, był tego pewien, dojrzał oczekiwanie i zachętę.
Wreszcie opanował się na tyle, by przyklęknąć na jedno kolano.
– Panno Cracroft, zdaję sobie sprawę, że jestem tylko zwykłym komandorem porucznikiem w marynarce wojennej Jej Królewskiej Mości, a pani zasługuje na względy admirała floty… nie, co ja mówię, członka rodziny królewskiej, kogoś, kto wydawałby rozkazy admirałowi floty… zapewne jednak domyśla się pani, jakimi uczuciami panią darzę, i gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu okazało się, że pani odwzajemnia te uczucia…
– Dobry Boże, Francisie – przerwała mu Sophia – chyba nie zamierzasz mi się oświadczyć?
Crozier nie wiedział, co odpowiedzieć. Klęcząc na jednym kolanie, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy i wyciągniętymi w jej stronę, patrzył na nią wyczekująco.
Sophia poklepała go po ramieniu.
– Komandorze Crozier, jest pan cudownym człowiekiem. Prawdziwym dżentelmenem, pomimo pewnych braków w obyciu, których być może nigdy nie da się uzupełnić. Jest pan też mądrym człowiekiem, czemu dał pan przed chwilą wyraz, domyślając się słusznie, że nigdy nie zostanę żoną komandora porucznika. To nie byłoby stosowne. To nie do przyjęcia.