Ma dość tych bzdur.
– Wiesz, że twój przyjaciel nie wróci, Magnus. Leży w magazynie, we własnym hamaku, wraz z innymi zmarłymi, zamarznięty na kość i owinięty szczelnie trzema warstwami naszego najgrubszego płótna żaglowego. Jeśli słyszysz jakieś dźwięki dobiegające z tamtej kajuty, to możesz być pewny, że to tylko szczury, które próbują się do nich dostać. Dobrze o tym wiesz, Magnusie Mansonie.
– Tak jest, komandorze.
– Nie będę tolerował nieposłuszeństwa na tym okręcie, marynarzu Manson. Musisz podjąć teraz decyzję. Przynoś węgiel, kiedy pan Thompson ci każe. Schodź po zapasy na najniższy pokład, kiedy pan Diggle cię tam wyśle. Wykonuj wszystkie rozkazy szybko i bez słowa sprzeciwu. Inaczej staniesz przed sądem… przede mną… a potem spędzisz zimną, ciemną noc w Kajucie Zmarłych.
Manson bez słowa salutuje, podnosi wielki worek z węglem i ciągnie go w stronę rufy, w ciemność.
Mechanik, ubrany tylko w sztruksowe spodnie i podkoszulek z długim rękawem, pracuje łopatą obok czterdziestosiedmioletniego palacza, Billa Johnsona. Drugi palacz, Lukę Smith, jest na dolnym pokładzie, gdzie odpoczywa przed swoim dyżurem. Główny palacz Terroru, młody John Torrington, umarł pierwszego stycznia 1846 roku, jako pierwsza ofiara ekspedycji. Była to jednak śmierć z przyczyn naturalnych. Wyglądało na to, że lekarz Torringtona namówił dziewiętnastolatka, by wybrał się na morską wyprawę i w ten sposób wyleczył nękającą go gruźlicę. Młodzieniec umarł po dwóch miesiącach spędzonych w łóżku, kiedy to ich okręty stały uwięzione w lodzie przy wyspie Beechey, tamtej pierwszej zimy. Doktor Peddie i McDonald powiedzieli Crozierowi, że płuca chłopaka były wypełnione pyłem węglowym tak szczelnie jak kieszenie kominiarza.
– Dziękuję, komandorze – mówi młody mechanik, przerzucając węgiel. Marynarz Manson zrzucił właśnie na ziemię drugi worek z węglem i ruszył po trzeci.
– Proszę bardzo, panie Thompson. – Crozier zerka na palacza Johnsona. Bill Johnson jest od niego cztery lata młodszy, ale wygląda na trzydzieści lat starszego. Każda zmarszczka na jego twarzy wypełniona jest warstwą czarnego pyłu. Nawet jego bezzębne dziąsła są szare. Crozier nie chce udzielać reprymendy swemu mechanikowi w obecności palacza, mówi jednak:
– Mam nadzieję, że nie będziemy już więcej wykorzystywać żołnierzy jako posłańców, gdyby podobna sytuacja zaistniała w przyszłości, w co bardzo wątpię.
Thompson kiwa głową, łopatą zamyka żelazne drzwi kotła, opiera się o stylisko i prosi Johnsoria, by poszedł na górę i przyniósł mu trochę kawy od pana Diggle’a. Crozier jest zadowolony z odejścia palacza, ale jeszcze bardziej cieszy go fakt, że drzwi kotła są zamknięte; gwałtowne przejście z mrozu w upał przyprawia go o mdłości.
Spoglądając na swego mechanika, komandor zastanawia się nad dziwnymi kolejami jego losu. Bosman James Thompson, mechanik pierwszej klasy, absolwent prestiżowej Akademii Marynarki Wojennej w Woolwich – najlepszej na świecie uczelni dla mechaników specjalizujących się w napędzie parowym – stoi tu rozebrany do brudnego podkoszulka i macha łopatą jak zwykły palacz, na pokładzie skutego lodem okrętu, który od ponad roku nie ruszył z miejsca.
– Panie Thompson – mówi Crozier – żałuję, że nie miałem okazji porozmawiać z panem, odkąd wrócił pan z Erebusa. Udało się panu spotkać z panem Gregorym?
John Gregory to pierwszy mechanik na okręcie flagowym.
– Owszem, komandorze. Pan Gregory przekonał mnie, że gdy nadejdzie prawdziwa zima, nigdy nie uda im się dostać do zniszczonego wału. Nawet gdyby zdołali wykopać tunel i wymienić ostatnią śrubę na tę, którą naprawili, z takim krzywym wałem Erebusi tak nigdzie nie popłynie.
Crozier kiwa głową. Erebus wykrzywił drugi wał, kiedy przed ponad rokiem statek rzucał się desperacko po lodzie. Okręt flagowy – cięższy i dysponujący mocniejszym silnikiem – prowadził ich tamtego lata przez lód, otwierając drogę obu okrętom. Jednak lód, na który się natknęli, nim zamarzli na ostatnie trzynaście miesięcy, był twardszy niż żelazo w eksperymentalnej śrubie i wale. Nurkowie, którzy zeszli wtedy pod wodę – wszyscy doświadczyli poważnych odmrożeń i ledwie uszli z życiem – potwierdzili, że śruba rozpadła się na kawałki, a wał wygiął się i pękł.
– Co z węglem? – pyta dalej komandor.
– Na Erebusie wystarczy go na… być może… cztery miesiące ogrzewania w lodzie, zakładając, że gorąca woda będzie krążyć na dolnym pokładzie tylko przez godzinę dziennie, komandorze. Nie zostanie ani funt na uruchomienie silnika przyszłego lata.
Jeśli uda nam się stąd wtedy wyrwać, myśli Crozier. Po doświadczeniach zeszłego lata, kiedy lody nie puściły ani na dzień, jest pesymistą.
Franklin zużywał zapasy węgla na Erebusie w zastraszającym tempie, szczególnie podczas tych ostatnich tygodni wolności latem 1846 roku, kiedy był przekonany, że jeśli uda mu się przebić przez ostatnich kilka lodu, ekspedycja dotrze w końcu do otwartych wód Przejścia Północno-Zachodniego przy północnym wybrzeżu Kanady, i że jesienią będą już popijać herbatę w Chinach.
– A. co z naszymi zapasami? – pyta Crozier.
– Może wystarczy nam na sześć miesięcy ogrzewania – odpowiada Thompson. – Ale tylko jeśli zmniejszymy czas cyrkulacji z dwóch godzin do jednej. Radzę, żebyśmy zrobili to jak najszybciej, nie później niż pierwszego listopada.
Czyli za niecałe dwa tygodnie.
– A napęd?
Jeśli lód w ogóle ustąpi następnego lata, Crozier zamierza przenieść wszystkich pozostałych przy życiu ludzi z Erebusa na pokład Terroru i wrócić do domu tą samą drogą, którą tu przypłynęli – wpłynąć ponownie w nienazwaną cieśninę między półwyspem Boothia i Wyspą Księcia Walii, którą pokonali tak szybko dwa lata temu, potem minąć Walker Point i Cieśninę Barrowa, wystrzelić z Cieśniny Lancastera jak korek z butelki, popędzić pod pełnymi żaglami na południe, do Zatoki Baffina, najszybciej, jak to możliwe, paląc resztki zapasów węgla, zapasowe drzewca, a w razie potrzeby i meble, byle tylko dostać się na otwarte wody Grenlandii, gdzie mogliby ich znaleźć wielorybnicy.
Jednak nawet jeśli zdarzy się cud i uda im się wyrwać z tych lodów, będą potrzebowali napędu parowego, by przebić się na północ przez płynący na południe lód, do Cieśniny Lancastera. Crozier i James Ross wypłynęli kiedyś Erebusem i Terrorem z lodów bieguna południowego, ale płynęli wtedy wraz z prądami i górami lodowymi. Tutaj, w przeklętej Arktyce, okręty muszą przez kilka tygodni płynąć pod prąd, by dotrzeć do cieśnin, które otwierają im drogę ucieczki na otwarte morze.
Thompson wzrusza ramionami. Wygląda na wyczerpanego.
– Jeśli wyłączymy ogrzewanie na Nowy Rok i zdołamy jakoś przetrwać do następnego lata, zostanie nam węgla na jakieś… sześć dni żeglugi bez lodu? Pięć?
Crozier znów tylko kiwa głową. Z pewnością jest to wyrok śmierci dla jego statku, niekoniecznie jednak dla ludzi na obu statkach. Z ciemnego korytarza dobiega jakiś dźwięk.
– Dziękuję, panie Thompson. – Komandor zdejmuje lampkę z haczyka, opuszcza ciepły blask kotłowni i wchodzi w mrok wypełniony chlupotem zimnej wody.
Thomas Honey czeka na korytarzu, oświetlony migotliwym blaskiem lampki. Jego dłonie, okryte grubymi rękawicami, zaciskają się na łomie, który trzyma przed sobą niczym muszkiet. Nie otworzył jeszcze drzwi Kajuty Zmarłych.
– Dziękuję, że zechciał pan się pofatygować, panie Honey – mówi Crozier do swego cieśli.
Bez słowa wyjaśnienia komandor odsuwa rygle na drzwiach Kajuty Zmarłych i wchodzi do zimnego wnętrza.
Nie mogąc oprzeć się pokusie, podnosi lampkę i oświetla sześć owiniętych płótnem żaglowym ciał, ułożonych na grodzi.
Wydaje się że sterta zwłok bez ustanku drży i wije się w miejscu. Crozier spodziewał się tego – spodziewał się, że zobaczy ruch szczurów od płótnem – uzmysławia sobie jednak, że patrzy na zbitą masę szczurów okrywających żeglarski całun z zewnątrz. Ma przed sobą sześcian szczurzych ciał, wznoszący się ponad cztery stopy nad pokład. Setki, może tysiące gryzoni, kotłują się w miejscu, walcząc o dostęp do ciał. Szczury biegają także po podłodze, między nogami Croziera i cieśli. Biegną na bankiet, myśli Crozier. I wcale nie boją się światła lampy.