Doktor McDonald, pomocnik lekarza okrętowego na HMS Terror – a więc mój odpowiednik na tamtym statku – uważa, że solona żywność nie jest tak pożywna i nie zapobiega szkorbutowi w takim stopniu, jak świeże i nieosolone wiktuały, a ponieważ marynarze służący na pokładzie obu okrętów wolą soloną wieprzowinę od innych potraw, doktor McDonald niepokoi się, iż solone ptaki nie pomogą nam w walce ze szkorbutem. Jednakże Stephen Stanley, nasz lekarz okrętowy z Erebusa, twierdzi, że nie ma powodów do obaw. Przypomina, że oprócz 10 000 tysięcy skrzynek konserwowego mięsa, które wieziemy na Erebusie, nasze zapasy obejmują także gotowaną i pieczoną baraninę, cielęcinę, różnego rodzaju warzywa, między innymi ziemniaki, marchew, pasternak i mieszanki warzywne, szeroki wybór zup oraz 9450 funtów czekolady. Wieziemy również niemal tyle samo – 9300 – funtów soku cytrynowego, będącego naszym najważniejszym środkiem zapobiegającym szkorbutowi. Stanley informuje mnie jednak, że choć sok ten został osłodzony sowitą porcją cukru, zwykli marynarze go nie cierpią, a jednym z naszych głównych zadań jako lekarzy podczas tej wyprawy jest dopilnować, by wszyscy wypijali regularnie swoje porcje.
Zainteresował mnie fakt, że oficerowie i marynarze z obu okrętów polują, niemal wyłącznie korzystając ze śrutówek. Porucznik Gore zapewnia mnie, że oba okręty zaopatrzone są w pełny arsenał muszkietów. Oczywiście użycie śrutówek ma sens tylko podczas polowania na ptaki takie jak te, które zabijano setkami dzisiaj, ale nawet w zatoce Disko, kiedy małe grupki myśliwych wyruszały na polowanie na karibu i lisy polarne, wszyscy – nawet marynarze bez wątpienia umiejący posługiwać się muszkietem – zabierali ze sobą właśnie srutówki. Oczywiście musi to być raczej kwestia nawyku niż preferencji – oficerowie to w większości angielscy dżentelmeni, którzy podczas polowania nigdy nie używają muszkietów ani zwykłych strzelb. Nawet marynarze korzystają niemal wyłącznie ze śrutówek, oczywiście z wyjątkiem walki wręcz podczas bitew morskich, kiedy to używają jednostrzałowej broni.
Czy śrutówka wystarczy do zabicia Wielkiego Białego Niedźwiedzia? Nie odzieliśmy jeszcze ani jednego z tych niezwykłych stworzeń, choć wszyscy oświadczeni oficerowie i marynarze zapewniają mnie, że spotkamy je, gdy tylko wpłyniemy w obszar dryfującego lodu, a już z pewnością wtedy, gdy spędzimy tu zimę – jeśli będziemy do tego zmuszeni. Naprawdę, historie, które wielorybnicy opowiadają mi o nieuchwytnych białych niedźwiedziach, są cudowne i przerażające zarazem.
W chwili gdy kreślę te słowa, dociera do mnie informacja, że jakiś prąd lub wiatr, a być może jeszcze inne przyczyny, odsunęły oba okręty wielorybnicze Prince of Wales i Enterprise od lodowej góry, do której cumują nasze statki Komandor sir John nie zje więc kolacji z kapitanem jednego z tych statków – kapitanem Martinem z Enterprise, jeśli się nie mylę – jak planowano to wcześniej.
Co bardziej istotne, pierwszy oficer Robert Sergeant poinformował mnie także, że nasi ludzie znoszą ze szczytu góry przyrządy astronomiczne i meteorologiczne, zwijają namiot i ściągają setki jardów sznura – liny – który umożliwił mi dzisiaj wejście na ten niezwykły twór natury.
Najwyraźniej więc lodomistrzowie, komandor sir John, komandor porucznik Fitzjames, komandor Crozier i inni oficerowie ustalili, którędy prowadzi najbardziej obiecująca trasa przez dryfujący lód.
Za kilka minut odpłyniemy od naszego małego lodowego domu i ruszamy na północny zachód. Będziemy płynąć tak długo, jak tylko pozwoli nam na to niekończący się arktyczny dzień.
Od tej pory będziemy nawet poza zasięgiem odważnych i doświadczonych wielorybników. W odniesieniu do świata leżącego za naszą nieustraszoną wyprawą można użyć słów Hamleta: „Reszta jest milczeniem”.
5
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 9 listopada 1847.
Crozier śni o pikniku nad Stawem Dziobaka i o Sophii pieszczącej go pod wodą, gdy nagle ze snu wyrywa go huk wystrzału.
Siada na swojej koi, nie wiedząc, która jest godzina, nie wiedząc, czy jest noc, czy dzień, chociaż nie ma już różnicy między dniem a nocą, odkąd tego ranka słońce zniknęło całkowicie. Ponownie się pokaże dopiero w lutym. Jednak nim jeszcze zapali małą lampkę, by spojrzeć na zegarek, wie, że jest późno. Na okręcie panuje cisza przerywana jedynie skrzypieniem dręczonego drewna i metalu, chrapaniem, mamrotaniem i pierdzeniem śpiących marynarzy oraz przekleństwami pana Diggle’a, przerywana nieustającym pojękiwaniem, trzaskaniem i zgrzytaniem lodu, wreszcie – upiornym wyciem wiatru.
Jednak to nie dźwięk wydawany przez lód lub wiatr obudził Croziera. To był wystrzał; przytłumiony przez grube warstwy drewna, śniegu i lodu, ale bez wątpienia wystrzał.
Crozier spał w ubraniu, teraz więc doprowadza je tylko do porządku gotów jest do wyjścia, kiedy Thomas Jopson, jego steward, puka delikatnie do drzwi. Komandor odsuwa drzwi.
– Kłopoty na pokładzie, panie komandorze. Crozier kiwa głową.
– Kto ma wachtę? – Zegarek pokazuje trzecią nad ranem. Odtwarza w głowie harmonogram wacht i przypomina sobie właściwe nazwiska tuż przed tym, jak Jopson wypowiada je głośno.
– Billy Strong i szeregowy Heather, panie komandorze.
Crozier ponownie kiwa głową, bierze pistolet z szafki, sprawdza ładunek i chowa broń za pas. Przeciska się obok stewarda, przechodzi przez maleńką mesę oficerską, która sąsiaduje z jego kajutą po prawej stronie, potem odsuwa kolejne drzwi i jest już w głównym korytarzu. O tej porze na pokładzie jest ciemno, w mroku widać jednak blask otaczający piec pana Diggle’a, palą się także lampki w kilku kajutach oficerów, matów i stewardów. Crozier przystaje u podnóża schodów, ściąga z haczyka swoje wierzchnie okrycie i wkłada je.
Odsuwają się drzwi. Pierwszy oficer Hornby przystaje obok Croziera. Porucznik Little spieszy ku nim, niosąc ze sobą trzy muszkiety i szablę. Tuż za nim idą porucznicy Hodgson i Irving, którzy także niosą broń.
Po drugiej stronie schodów marynarze mamroczą coś gniewnie w swoich hamakach, lecz drugi oficer zbiera już grupę operacyjną – dosłownie wyrzuca śpiących ludzi z ich hamaków i popycha ich w stronę ubrań i broni.
– Czy ktoś był już na górze, żeby sprawdzić, co to za strzał? – pyta Crozier swojego pierwszego oficera.
– Pan Male był na służbie, panie komandorze – odpowiada Hornby. – Poszedł na górę, gdy tylko posłał po pana stewarda.
Reuben Male dowodzi dziobówką. Solidny człowiek. Billy Strong, arynarz, który miał wachtę na lewej burcie, był już kiedyś na morzu
– Crozier wie, że pływał na HMS Belvidera. Nie strzelałby do duchów. Drugim marynarzem pełniącym wachtę był najstarszy – i zdaniem Crozier, najgłupszy – z pozostałych przy życiu żołnierzy brytyjskiej piechoty morskiej, Wiliam Hather. W wieku trzydziestu pięciu lat wciąż był szeregowcem, często chorował, zbyt często się upijał i zazwyczaj był zupełnie bezużyteczny; niewiele brakowało, by przed dwoma laty został zwolniony i odpłynął z zatoki Disko wraz ze swym najlepszym przyjacielem, Billym Aitkenem, który wrócił na pokładzie HMS Rattler do domu.
Crozier wsuwa pistolet do ogromnej kieszeni swego ciężkiego wełnianego płaszcza, bierze lampkę od Jopsona, owija twarz szalikiem i pierwszy wchodzi na schody.
Crozier widzi, że na zewnątrz jest ciemno jak w grobie, nie ma żadnych gwiazd, zorzy ani księżyca. Jest też naprawdę zimno; sześć godzin wcześniej, kiedy młody Irving wyszedł na pokład, by dokonać pomiarów, termometr wskazywał sześćdziesiąt trzy stopnie poniżej zera. Do tego wieje mocny wiatr, który pędzi przed sobą gęsty śnieg. Wychodząc spod zamarzniętego brezentu przykrywającego główny właz, Crozier przysłania dłonią oczy i dostrzega blask lampy po prawej stronie.
Reuben Male klęczy na jednym kolanie obok szeregowca Heathera, który leży na plecach, bez czapki i szalika. Crozier dostrzega, że brakuje też kawałka jego czaszki. Nie widać śladów krwi, w świetle lampy lśni jednak mózg żołnierza – lśni, uświadamia sobie Crozier, bo porowata szara masa pokryła się już cienką warstwą lodu.