Niestety, Johnson nie zobaczył niczego, co mogłoby podnieść ich na duchu. Ani śladu otwartej wody. Ani skrawka stałego lądu. Martwa układanka seraków, wałów i gór lodowych ciągnąca się po odległy biały horyzont. Kilka białych niedźwiedzi, z których dwa padły później ich ofiarą – przy okazji przekonali się, że wątroba i serce tych zwierząt są szkodliwe dla ludzi. Wszyscy byli już ogromnie zmęczeni ciągnięciem ciężkich sań przez niezliczone grzbiety, w końcu wycięli więc tylko około stu funtów świeżego mięsa, które zawinęli w brezent, by potem zaciągnąć je na statek. Później zdarli także futro z większego niedźwiedzia, resztę zaś pozostawili na lodzie.
Cztery z pięciu grup zwiadowczych powróciły ze złymi wieściami, sir John czekał jednak przede wszystkim na to, co przyniesie wyprawa Grahama Gore’a. Największą bowiem nadzieję pokładali, jak zawsze, w południowym wschodzie, przy brzegu Ziemi Króla Williama.
Wreszcie, trzeciego czerwca, po dziesięciu dniach nieobecności Gore’a, obserwatorzy dyżurujący na masztach donieśli, że od południowego wschodu zbliża się do statku grupa ludzi z saniami. Sir John dopił herbatę, ubrał się stosownie do okazji i dołączył do tłumu, który wyległ na pokład, by przywitać swych towarzyszy.
Ostatnia grupa zwiadowcza widoczna była już nawet z pokładu, a kiedy sir John podniósł do oczu swoją piękną mosiężną lunetę – prezent od oficerów i marynarzy dwudziestosześcioarmatniej fregaty, którą Franklin przed piętnastu laty dowodził na Morzu Śródziemnym – wystarczyło jedno spojrzenie, by zrozumieć dziwne reakcje marynarzy obserwujących ekspedycję z wysokości masztów.
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało normalnie. Pięciu ludzi ciągnęło sanie, podobnie jak na początku wyprawy. Trzy osoby biegły obok sani lub za nimi, dokładnie jak w dniu, gdy Gore opuścił statek. Wydawało się więc, że nie ma powodów do niepokoju.
A jednak…
Jedna z biegnących postaci nie przypominała człowieka. Widziana z odległości ponad mili, między lodowymi formacjami, które wyrosły w miejscu spokojnej powierzchni morza, wyglądała jak małe, przysadziste, futrzane zwierzę.
Co gorsza, sir John nie mógł dopatrzyć się wysokiej sylwetki Grahama Gore’a ani czerwonego szala, którym zawsze ten owijał głowę. Wszystkie postaci biegnące za saniami lub ciągnące je – choć z pewnością porucznik nie ciągnąłby sań, mając do dyspozycji zdrowych podwładnych – wydawały się zbyt niskie, zbyt przygarbione, zbyt pospolite.
Równie niepokojący był fakt, że sanie wydawały się zdecydowanie za ciężko wypakowane – choć zapasy obejmowały racje żywnościowe na dodatkowy tydzień, wyprawa trwała już trzy dni dłużej, niż planowano. Przez chwilę sir John łudził się nadzieją, że marynarze zabili karibu lub jakieś inne duże zwierzę i ciągną ze sobą porcję świeżego mięsa, później jednak powracająca grupa wynurzyła się zza ostatniego dużego grzbietu lodowego, a luneta sir Johna ukazała jego oczom przerażającą prawdę.
Na saniach nie leżało mięso karibu, lecz dwa ludzkie ciała, rzucone niedbale jedno na drugie i obwiązane linami w sposób, który mógł oznaczać tylko jedno – śmierć. Sir John widział już wyraźnie dwie odsłonięte głowy, ułożone po przeciwległych końca sań. Jedna z nich okolona była grzywą białych włosów, jakich nie miał żaden człowiek na pokładzie obu statków.
Marynarze mocowali już na burcie Erebusa drabinkę sznurową, po której miał zejść na lód ich tęgi komandor. Sir John udał się jeszcze pod pokład, by przypiąć szpadę. Później, zarzuciwszy warstwę ciepłych ubrań na mundur, medale i szpadę, wyszedł na pokład i przeszedł przez burtę – sapiąc przy tym ciężko i korzystając z pomocy swego stewarda – by wreszcie stanąć na lodzie i przywitać ludzi zbliżających się do jego statku.
10
69°37‘42” szerokości geograficznej północnej, 98°41’ długości geograficznej zachodniej. Ziemia Króla Williama, 24 maja – 3 czerwca, 1847.
Doktor Harry D.S. Goodsir przyłączył się do wyprawy porucznika Gore’a między innymi po to, by udowodnić, że jest równie silny i wytrzymały jak większość jego towarzyszy. Wkrótce przekonał się, że jednak nie jest.
Pierwszego dnia, pomimo cichych protestów porucznika Gore’a i pana Des Voeux, Goodsir zabrał się do ciągnięcia sań, zajmując w zaprzęgu miejsce jednego z pięciu wyznaczonych do tej pracy marynarzy, który mógł dzięki temu odpocząć.
Mały lekarz nie dawał sobie rady. Uprząż ze skóry i bawełny, sporządzona przez żaglomistrzów i intendentów i połączona zmyślnie z linami sań za pomocą węzła, który żeglarze potrafili zawiązać i rozwiązać w sekundę, a który dla Goodsira pozostawał niezgłębioną tajemnicą, była za duża na jego wąskie ramiona i zapadniętą klatkę piersiową. Nawet po skróceniu przedniego pasa do minimum uprząż mu się ześlizgiwała. On sam z kolei ślizgał się po lodzie i upadał raz za razem, przez co pozostali członkowie zaprzęgu musieli się co chwila zatrzymywać. Doktor Goodsir nie nosił też nigdy wcześniej butów nabijanych gwoździami, potykał się więc nieustannie o własne stopy.
Niewiele widział przez okulary ochronne, gdy jednak podnosił je na czoło, blask słońca odbijający się od lodu natychmiast go oślepiał. Włożył zbyt wiele warstw ubrań, które wkrótce tak nasiąkły potem, że trząsł się z zimna, choć jednocześnie ogromny wysiłek rozgrzewał go wciąż na nowo. Uprząż odcinała dopływ krwi do jego szczupłych rąk i zziębniętych dłoni. Co jakiś czas gubił rękawice. Na domiar złego dyszał i sapał tak ciężko, że było mu wstyd przed pozostałymi marynarzami.
Po godzinie tego absurdalnego spektaklu, którego uczestnikami, prócz samego Goodsira, byli Bobby Ferrier, Tommy Hartnell, John Morfin i szeregowiec piechoty morskiej Bill Pilkington maszerujący wraz z nim w zaprzęgu – wszyscy czterej znosili tę mękę w milczeniu, pomagali mu wstać i otrzepywali go ze śniegu, wymieniając tylko porozumiewawcze spojrzenia – oraz zwolniony przezeń Charles Best, idący obok sań, doktor przyjął ofertę Besta i podczas jednej z krótkich przerw zamienił się z nim miejscami, pozwalając, by prawdziwi mężczyźni ciągnęli ciężki pojazd o drewnianych płozach, które podczas najkrótszej nawet chwili bezruchu przymarzały do lodu.
Goodsir był wyczerpany. Nie minął jeszcze ranek pierwszego dnia na lodzie, a on był już tak zmęczony godzinnym marszem, że najchętniej rozwinąłby śpiwór, ułożył się na kocu z wilczych skór i spał aż do następnego ranka.
A wszystko to działo się, nim doszli do pierwszego prawdziwego wału.
Pośród wałów otaczających oba okręty te położone na południowym wschodzie wydawały się najniższe, zupełnie jakby zamknięty w lodzie Terror zostawił za sobą pas gładszego lodu. Jednak już późnym popołudniem pierwszego dnia na ich drodze stanęły prawdziwe wały lodowe. Były znacznie wyższe od tych, które oddzieliły od siebie oba statki w czasie zimy, jakby siły działające na lód były tym większe, im bliżej znajdował się stały ląd.
Trzy pierwsze wały pokonali w podobny sposób – Gore prowadził ich na południowy zachód, dopóki nie znaleźli jakiegoś obniżenia terenu, miejsca, w którym mogli przekroczyć wzniesienie przy stosunkowo niewielkim nakładzie sił. Było to rozwiązanie czasochłonne, ale lepsze od rozpakowywania sań. Niestety, nie mogli go zastosować przy czwartym wale.
Każdy postój, który trwał dłużej niż kilka minut, oznaczał, że jeden z marynarzy – zazwyczaj młody Hartnell – musiał wyjąć ze starannie zapakowanych tobołków butelkę eteru metylowego, rozpalić małą kuchenkę i roztopić w garnku kilka garści śniegu, zamieniając go w gorącą wodę – nie była to jednak woda do picia, gdyż tę przechowywali w butelkach ukrytych pod wewnętrzną warstwą ubrań – którą polewali potem płozy przymarznięte do śniegu.