– Znalazłem to po drodze. Bliżej twojego statku niż mojego. Fitzjames bierze skarpetę do ręki i przygląda jej się ze smutkiem.
– Spytam moich ludzi, czyją rozpoznają – mówi.
– Mogła należeć do któregoś z moich – odpowiada cicho Crozier. Opowiada krótko Fitzjamesowi o ataku, o ciężkich obrażeniach szeregowca Heathera i o tajemniczym zniknięciu Williama Stronga i młodego Toma Evansa.
– Czterech w ciągu jednego dnia – kwituje Fitzjames i ponownie napełnia obie szklanki.
– Tak. Co było w tej wiadomości, którą mi wysłałeś?
Fitzjames wyjaśnia, że przez cały dzień ludzie widzieli jakiś wielki kształt poruszający się wśród lodowych formacji, tuż za granicą światła rzucanego przez lampy. Marynarze wielokrotnie do niego strzelali, jednak zwiadowcy wysłani na lód nie znaleźli żadnych śladów krwi.
– Przepraszam cię więc za tego idiotę Bobby’ego Johnsa, który strzelał do ciebie kilka godzin temu. Wszyscy jesteśmy podenerwowani.
– Chyba nie tak mocno, by uwierzyć, że ten potwór z lodu nauczył się mówić po angielsku – odpowiada Crozier sardonicznie i pociąga kolejny łyk brandy.
– Nie, oczywiście, że nie. To była czysta głupota. Johns przez dwa tygodnie nie dostanie swojej porcji rumu. Przepraszam cię raz jeszcze.
Crozier wzdycha.
– Nie rób tego. Skop mu tyłek do krwi, jeśli chcesz, ale nie zabieraj mu rumu. Na tym statku i tak jest wystarczająco ponuro. Była ze mną lady Cisza ubrana w tę swoją futrzaną kurtkę. Johns mógł ją wcześniej widzieć.
– Cisza była z tobą? – Fitzjames unosi brwi w niemym pytaniu.
– Nie mam pojęcia, co robiła na lodzie – chrypi Crozier. Jego gardło jest już zmęczone całodziennym wykrzykiwaniem komend na mrozie. – Sam omal jej nie zastrzeliłem, kiedy podeszła do mnie jakieś ćwierć mili stąd. Młody Irving pewnie przewraca w tej chwili cały statek do góry nogami. Popełniłem duży błąd, kiedy kazałem temu chłopakowi opiekować się tą eskimoską suką.
– Ludzie uważają ją za Jonasza – mówi Fitzjames bardzo cicho. Na zatłoczonym okręcie dźwięk bardzo łatwo przenosi się do sąsiednich pomieszczeń.
– Cóż, trudno im się dziwić. – Crozier wzdycha. Dopiero teraz zaczyna odczuwać działanie alkoholu. Nie pił nic od poprzedniego wieczoru. Przyjemne ciepło rozlewa się po jego brzuchu i zmęczonym mózgu. – Kobieta pojawia się tutaj w dniu, w którym zaczyna się ten koszmar, razem z tym swoim czarownikiem czy szamanem, mężem czy ojcem, diabeł go jeden wie. Coś wygryzło jej język u samej nasady. Czemu ludzie nie mieliby uważać, że to ona sprowadziła wszystkie te nieszczęścia?
– Ale ty trzymasz ją na pokładzie Terroru już od ponad pięciu miesięcy – zauważa Fitzjames. W głosie młodszego komandora nie ma wyrzutu, tylko ciekawość.
Crozier wzrusza ramionami.
– Ja nie wierzę w czarownice, James. Ani w Jonaszów. Ale wierzę, że jeśli zostawimy ją na lodzie, to coś pożre ją tak samo, jak w tej chwili Evansa i Stronga. I być może twojego szeregowca Reeda na dokładkę. Czy to czasem nie był Billy Reed, ten rudy żołnierz, który zawsze chciał rozmawiać o tym pisarzu, Dickensie?
– William Reed, zgadza się. – Fitzjames kiwa głową. – Był bardzo szybki, kiedy marynarze zorganizowali sobie wyścigi na wyspie Disko dwa lata temu. Pomyślałem, że skoro jest taki dobry, to może w pojedynkę uda mu się… – Fitzjames milknie i przygryza wargę. – Powinienem był poczekać do rana.
– Niby dlaczego? – Crozier wzrusza ramionami. – Przecież wtedy wcale nie jest jaśniej. Ani wtedy, ani o żadnej innej porze dnia. Dzień i noc niczym się teraz od siebie nie różnią i nie będą się różnić jeszcze przez najbliższe cztery miesiące. A poza tym to przeklęte coś na lodzie nie poluje tylko nocą… ani jedynie w ciemności. Może twój Reed jeszcze się pojawi. Nasi posłańcy gubili się na lodzie i wracali po pięciu, sześciu godzinach, przemarznięci do szpiku kości.
– Być może. – W głosie Fitzjamesa słychać powątpiewanie. – Rankiem wyślę ludzi na poszukiwania.
– Wiesz, że to stworzenie właśnie tego od nas oczekuje – mówi Crozier ze znużeniem.
– Być może – powtarza Fitzjames. – Ale przed chwilą powiedziałeś mi, że kazałeś swoim ludziom przez całą noc i cały dzień szukać Evansa i Stronga.
– Gdybym nie zabrał ze sobą Evansa na poszukiwania Stronga, chłopak nadal by żył.
– Thomas Evans – powtarza w zamyśleniu Fitzjames. – Pamiętam go. Wielkie chłopisko. To nie był już chłopak, zgadza się, Francis? Musi mieć… musiał mieć… co najmniej dwadzieścia dwa albo dwadzieścia trzy lata.
– Tommy skończył dwadzieścia lat w maju – odpowiada Crozier. – Jego pierwsze urodziny na pokładzie obchodziliśmy dzień po wypłynięciu. Ludzie byli w dobrych humorach i uczcili ten dzień, goląc mu głowę do skóry. Nie miał nic przeciwko. Ci, którzy go znali, mówią, że zawsze był wyrośnięty jak na swój wiek. Służył na HMS Lynx, a wcześniej na jakimś statku handlowym. Został marynarzem, kiedy miał trzynaście lat.
– Podobnie jak ty, zdaje się. Crozier uśmiecha się smutno.
– Podobnie jak ja. Choć pewnie nigdy nie będę wiedział, czy to był dobry wybór.
Fitzjames chowa butelkę do szafki, zamyka ją i wraca do długiego stołu.
– Powiedz mi, Francis, czy rzeczywiście przebrałeś się za czarnego lokaja Hoppnera, który udawał damę z towarzystwa, kiedy zamarzliście tutaj w… kiedy to było, dwudziestym czwartym?
Crozier znów się uśmiecha, tym razem jednak nieco radośniej.
– Owszem. Byłem wtedy aspirantem na Hecli Parry’ego, kiedy płynął na północ z Fury Hoppnera w tysiąc osiemset dwudziestym czwartym w poszukiwaniu tego samego, przeklętego przejścia. Parry planował przepłynąć przez Cieśninę Lancastera, a potem przez Cieśninę Księcia Regenta. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Boothia to półwysep, bo odkryli to dopiero John i James Ross w trzydziestym trzecim. Parry myślał, że opłynie Boothię i dotrze prosto do wybrzeża, które sześć, siedem lat wcześniej zbadał Franklin. Ale Parry wypłynął za późno – dlaczego ci cholerni dowódcy ekspedycji zawsze wypływają za późno? – i mieliśmy dużo szczęścia, że udało się nam dopłynąć do Cieśniny Lancastera dziesiątego września, z miesięcznym opóźnieniem. Ale trzynastego września dopadł nas już lód; nie mieliśmy najmniejszych szans, żeby przepłynąć przez cieśninę, więc Parry na Hecli i Hoppner na Fury uciekli z podwiniętymi ogonami na południe. Wiatr zagnał nas z powrotem do Zatoki Baffina. Na szczęście udało nam się znaleźć przystań w maleńkiej, przytulnej zatoczce przy Przesmyku Księcia Regenta. Przesiedzieliśmy tam dziesięć miesięcy. Nieźle nam wtedy przemarzły tyłki.
– Ale ty jako mały Murzyn? – Fitzjames uśmiecha się lekko. Crozier kiwa głową i pociąga łyk brandy.
– Zarówno Parry, jak i Hoppner uwielbiali organizować zabawy przebierańców, kiedy siedzieliśmy zimą w lodzie. To Hoppner wymyślił tę maskaradę, którą nazwał Wielkim Karnawałem Weneckim, i urządził ją pierwszego listopada, kiedy słońce znika na kilka miesięcy, a morale załogi podupada. Parry przyszedł wtedy w tej swojej wielkiej pelerynie, której nie zdjął nawet wtedy, gdy wszyscy już zebrali się w jednym miejscu – większość ludzi była przebrana, mieliśmy na obu statkach skrzynie z kostiumami – a kiedy w końcu ją zrzucił, zobaczyliśmy, że przebrał się za starego marynarza. Pamiętasz tego staruszka z drewnianą nogą, który grał na skrzypkach w pobliżu Chathm? Nie, nie pamiętasz, byłeś za młody. Więc Parry – myślę, że ten stary łajdak zawsze bardziej chciał być aktorem niż dowódcą statku – wyglądał i zachowywał się dokładnie jak tamten staruszek, rzępolił na skrzypkach, skakał na tej fałszywej drewnianej nodze i krzyczał: „Rzućcie choć grosik staremu Joe, który stracił nogę, walcząc za króla i ojczyznę!”.
Ludzie śmiali się do rozpuku. Ale Hoppner, który lubił te maskarady chyba jeszcze bardziej niż Parry, przyszedł przebrany za szlachetną damę, w najmodniejszych paryskich ubraniach z tamtego sezonu – głęboki dekolt, wielka suknia z krynoliną pomarszczona nad tyłkiem i tak dalej – a ponieważ ja byłem wtedy lekkoduchem, który miał kiełbie we łbie, innymi słowy nie skończyłem jeszcze trzydziestu lat, przebrałem się za czarnego lokaja Hoppnera; miałem na sobie prawdziwą liberię, którą stary Henry Parkyns Hoppner kupił w jakimś modnym londyńskim sklepie i zabrał na statek specjalnie z myślą o mnie.