Выбрать главу

Zadźwięczały następne zbłąkane kule i Barles dostrzegł, że Marquez uśmiechnął się lekko, dopalając papierosa. Znał go na tyle dobrze, że odgadywał jego myśli. Dzień z dobrym światłem, papieros, wojna.

– Lubisz to, sukinsynu.

Marquez zaczął się śmiać, tym swoim śmiechem przypominającym starą kołatkę, nie odpowiadając od razu. Potem odrzucił daleko niedopałek i patrzył, jak dymi w trawie.

– Pamiętasz Kukunjevac? – zapytał wreszcie, jakby bez związku.

Barles jednak dobrze wiedział, że związek był.

Kukunjevac to był rok 1991, podczas chorwackiej ofensywy, która miała doprowadzić do zdobycia serbskiej wioski. Było to w czasach, kiedy szło się do żołnierzy, mówiło: cześć i pracowało bez żadnych formalności. Sześciusetosobowy batalion posuwał się w dwóch rzędach po obu stronach drogi do odległej o cztery kilometry wioski. To była główna siła ataku, szpica, i wszyscy wiedzieli, że czeka ich ciężkie zadanie; mimo że byli młodzi, nikt nie miał ochoty śmiać się ani żartować, kiedy Marquez zarzucił kamerę na ramię i zaczął pracować. Na początku zawsze udawał, że filmuje, żeby ludzie się przyzwyczaili i odzyskali naturalność i zaufanie. Nazywał to pracą w angielskim filmie. Ale tego dnia nie było to potrzebne. Kiedy spadły pierwsze bomby, niektórzy wyjęli pisaki i długopisy, żeby podczas marszu zapisać swoją grupę krwi na wewnętrznej stronie dłoni albo na przedramieniu.

Kukunjevac to była prawdziwa wojna. Dzień był szary, lekka mgła unosiła się nad zielonymi polami, w oddali płonęły jakieś kurniki. W miarę jak się zbliżali do wsi, ustawały rozmowy i komentarze, zapanowała cisza i słychać było tylko chrzęst kroków na żwirze drogi. Barles pamiętał, jak Marquez szedł w rzędzie po prawej, krok za krokiem, niosąc kamerę na ramieniu, ze spuszczoną głową, patrząc na buty żołnierza idącego przed nim; zatopiony w myślach albo skupiony jak wojownik przed bitwą. I rzeczywiście tak właśnie było. Czasem Marquez przypominał samotnego i posępnego samuraja, który sam sobie wystarcza i nie potrzebuje choćby jednego przyjaciela na świecie. Być może wszystko to, co jest człowiekowi niezbędne, co sprawia, że ma po co iść do przodu, on znajdował na wojnie.

Kukunjevac był tak trudny, jak się tego spodziewali; nawet bardziej. Na początku szedł oddział “Zebr", elitarnej jednostki złożonej z żołnierzy o głowach wygolonych w pasma, którzy zazwyczaj podczas walk zakrywali sobie twarze kominiarkami. Technika była prosta: podchodzili do domu, wyprowadzali na muszce ludzi ukrytych w piwnicy, kazali im iść przodem, jako ludzkiej tarczy, a domy po obu stronach drogi zaczynały płonąć. Jeden z żołnierzy podszedł do Marqueza i rzucił mu groźne no pictures, kiedy zauważył, że filmuje cywilów, resztę zdjęć musiał więc robić po kryjomu, z kamery na biodrze, jakby wcale nie filmował. Barles zawsze będzie pamiętał Kukunjevac poprzez zdjęcia Marqueza, które później, w sali montażowej w Zagrzebiu, inne ekipy telewizyjne oglądały we wstrząsającej ciszy. Grupa cywilów idących w przedzie z podniesionymi rękami, tulących się jedni do drugich, jak przestraszone stado. Żołnierze wystrzeliwujący serie płonące domy w tle. Pochyła droga, bo Marquezowi nie zawsze udawało się ustawić właściwie kamerę, żołnierze chroniący się za blachą pancerną osłaniającą działo kołyszące się z lewej na prawą w rytm kroków. Znów szare, przestraszone stado. W oddali grzyb czarnego dymu pobliskiego wybuchu. Młody żołnierz krzyczący z bramy, postrzelony w brzuch, i inny w szoku patrzący w kamerę szklanym wzrokiem, podczas gdy ktoś tamuje czy próbuje zatamować – nie zostali dość długo, żeby to sprawdzić – intensywny krwotok z roztrzaskanego uda. I wieśniak w cywilnym ubraniu, bardzo młody, którego przesłuchuje zamaskowany zebra, bijąc go w twarz tak silnie, że głowa odwraca mu się z jednej strony na drugą, i chłopak sika po sobie ze strachu, a ciemna plama rośnie, spływając w dół po nogawce spodni.

Tak. Kukunjevac to była prawdziwa wojna i w żadnym Hollywoodzie nie udałoby się tego odtworzyć: szare niebo, żołnierze idący drogą, płonące domy. I poczucie zagrożenia, niezwykły smutek, samotność, które przekazywał obraz z przekrzywionej kamery Marqueza. Barles pamięta go idącego pośród żołnierzy, z kamerą na biodrze, bez wyrazu, z rozszerzonymi nozdrzami i przymkniętymi oczami, rozkoszującego się smakiem wojny. I był całkowicie pewny, że tamtego dnia, w Kukunjevacu, Marquez czuł się szczęśliwy.

IV POCZTÓWKI Z MOSTARU

– Stawiam dolara – powiedział Barles – że nie wysadzą mostu.

– Niech będzie ten dolar.

Marquez wyjął z kieszeni zmięty banknot i podał go. Zawsze stawiali tego samego dolara, przekazując go sobie zgodnie z wyrokami losu. Tylko raz zmienili walutę, w Mostarze, kiedy stawiali milion dinarów, że nie spadnie ani jedna, bomba między drugą i wpół do trzeciej. O drugiej siedem chorwacki moździerz trafił o jakieś dziesięć metrów od miejsca, gdzie rozmawiali z porucznikiem hiszpańskich niebieskich hełmów, zabijając jednego cywila i raniąc dwóch innych. Marquez zapamiętał porucznika, jak podnosił jednego z rannych, podczas gdy obok nastąpiły dwa kolejne wybuchy. Porucznik był pokryty cudzą krwią, wszyscy myśleli, że on też dostał, i podobno kiedy jego żona zobaczyła wiadomości, przeraziła się śmiertelnie. Już po wszystkim Barles poszedł w Mostarze do banku, którego ruiny pokryte były banknotami nieistniejącej już Federacji Jugosłowiańskiej, odliczył milion w paczkach po tysiąc i dał je Marquezowi, żeby spłacić honorowy dług.

Mostar. Widzieli zniszczony podczas bombardowania szesnastowieczny most w dawnej dzielnicy tureckiej, położonej nad rzeką, gdzie jeszcze na początku wojny można było wypić kawę w jednym ze starych sklepików na targu. Teraz samo zbliżenie się do tych okolic było niebezpieczne, bo cały czas strzelały moździerze i polowali snajperzy. Marquez i Barles szukali dobrego miejsca, jakiegoś w miarę chronionego rogu i ustawiali się tam z przygotowaną kamerą, filmując przebiegających ludzi, do których strzelano z drugiej strony rzeki. Od czasu do czasu spadał pocisk wystrzelony z moździerza. Pociski te są niebezpieczne, bo między domami nie słychać, jak się zbliżają i nagle spadają na głowę, co spotkało Marca Luchettę, D'Angelo i brodatego kamerzystę, Alessandra Ottę, trzech Włochów z RAI, którzy tydzień później, w styczniu 1994 wyszli z opancerzonego samochodu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Marquez fotografował porucznika. Tym razem pocisk spadł dziesięć metrów bliżej, nadając im kolejne numery 46, 47 i 48 w spisie dziennikarzy zabitych w Bośni. Barles i Marquez znali Alessandra i jeszcze lepiej Marca, który kiedyś pokazywał im w hotelu Anna Maria w Medugorje zdjęcia swoich dwóch synów; był to ten sam hotel, z którego wyjechali tamtego poranka, żeby przejść na drugą stronę frontu i nigdy już nie wrócili, zostawiwszy w pokojach sprzęt i swoje rzeczy, i niezapłacony rachunek. Bo wszyscy zabici reporterzy zostawiają w hotelach niezapłacone rachunki, brudne koszule w szafie, mapę przypiętą pinezkami do ściany i butelkę whisky na nocnej szafce.