Выбрать главу

Tak. Barles wiedział z doświadczenia, że moździerze są bardzo złośliwe. I niech temu zaprzeczy owych siedemdziesięciu nieszczęsnych zabitych od jednego wybuchu dwa tygodnie później na targu w Sarajewie. Albo ci, którzy stali w kolejce po wodę w Mostarze. Kolejki po wodę, chleb czy cokolwiek, wszelkiego rodzaju ludzkie skupiska, były ulubionym celem snajperów strzelających nabojami rozpryskowymi. Naboje te należą do katechizmu snajperów, razem ze starą zasadą, że nigdy nie wolno zabić pierwszej ofiary pierwszym strzałem. Wytłumaczył to Barlesowi i Marquezowi pewien bośniacki snajper w starej części Sarajewa: bardziej opłaca się strzelać w części ciała takie jak ręce i nogi, żeby leżeli i wykrwawiali się, a naprawdę polować na ludzi, którzy niosą pomoc. Dopiero na koniec dobić ostatnim strzałem w głowę. Potem sfilmowali snajpera demonstrującego to w praktyce i dowiedzieli się, że czasem, jak się ma szczęście, można trafić w głowę i tak uszkodzić mózg, żeby nadal wysyłał impulsy i kiedy ciało jeszcze się porusza, a ludzie myślą, że ranny żyje, idą po niego i wtedy – bang!

Miguel Gil Moreno bardzo się wówczas w Mostarze oburzył, kiedy mu o tym opowiedzieli. Miguel był barcelońskim adwokatem, który zamienił togę na dziennikarstwo i przejeżdżał z jednej strony frontu na drugą motorem terenowym z silnikiem 650 cm3. To była jego pierwsza wojna i wszystkim bardzo się przejmował, bo był w tym wieku, kiedy dziennikarz jeszcze wierzy w dobrych i złych, traci głowę dla spraw przegranych – i kobiet, i wojen. Był odważny, dumny i uprzejmy: nigdy nikogo o nic nie prosił, do wszystkich zwracał się per pan i bardzo uważał na słowa. Miguel załatwił sobie akredytację, nikt nie wie w jaki sposób, jako korespondent czasopisma “Tylko Motocykl" i przesyłał świetne korespondencje

z pierwszej linii dla “El Mundo" i dla dzienników regionalnych, wykorzystując do tego satelitarny telefon Czwartego Korpusu Armii. Kiedy inni dziennikarze opowiadali o wojnie z hotelowych pokoi w Medugorje, Splicie czy Zagrzebiu, on niemal cały czas mieszkał w Mostarze, często wyjeżdżał i wracał z lekarstwami i jedzeniem dla dzieci. Można go było spotkać wśród ruin – zielona chustka wokół głowy, wysoki, chudy i nieogolony, z zaczerwienionymi oczami i spojrzeniem, jakie ma człowiek po przebiegnięciu najdłuższych tysiąca metrów swojego życia; tysiąca metrów, które na zawsze będą go dzieliły od tych, do których nikt nigdy nie strzelał. Miał przezwisko Mudżahedin, bo przez swoje ciemne włosy i orli nos bardziej wyglądał na Muzułmanina niż sami Bośniacy. Potem, kiedy zostawał bez grosza, pozwalali mu zadzwonić z satelitarnego telefonu TVE do domu, do matki, która zawsze robiła mu przeraźliwe awantury.

Dziwni ludzie. Wojny zawsze były pełne dziwnych ludzi. Jak Heidi, niemiecka dziennikarka, która karmiła okruchami chleba gołębie na placu Bascarsija i wściekała się, kiedy wybuchy bomb je płoszyły. Albo Florent, francuski fotograf, przystojny jak model od Armaniego, starający się za wszelką cenę, żeby go trafili, bo narzeczona w Paryżu zdradziła go, podczas kiedy on nadstawiał głowę w Sarajewie; zrozpaczony chodził po Sniper Avenue, czekając, aż go trafią, a Gervasio Sanchez i kumple z daleka robili mu zdjęcia teleobiektywem, na wszelki wypadek. Jednak snajperzy olewali go. Dziwni ludzie, jak Antioco Lostia, z “Corriere", mediolańczyk tak wielki, że jego kamizelka kuloodporna przypominała kuloodporny stanik, miał zęby jak królik i włosy ścięte na jeża; jeśli do jakiegoś pokoju w hotelu Holiday Inn wpadał pocisk, Antioco skreślał go z listy, którą nosił w kieszeni, jakby to był kartonik do bingo. Kiedyś urządził wielką imprezę z tej okazji, że przeleciał najładniejszą tłumaczkę w hotelu, i całe towarzystwo, łącznie z samą tłumaczką, spotkało się w hotelowej restauracji otwartej na tę uroczystość za sprawą dolarów, i wszyscy razem jedli konserwy i spaghetti, a serbskie pociski spadały na ulice.

Dziwni ludzie, jak banda Julia Alonso, ekipa pracująca dla różnych telewizji, towarzystwo zawsze zaćpane i dźwigające olbrzymią butlę whisky: Maria Portugalka, korespondentka radiowa, która śpiewała fados i negro spirituals, kiedy się upiła; Pinto, reporter, gwiazda Telewizji Portugalskiej, mimo że był zdrowo rąbnięty; Petit Francuz, turysta, który przyjechał do Sarajewa renówką 4L, żeby zobaczyć, jak wygląda wojna i postanowił zostać; i sam Julio, który pracował w Telewizji Hiszpańskiej dla “Przeglądu Tygodnia" do czasu, kiedy postanowił się uniezależnić. Ciągnął się za nimi cały orszak wolnych strzelców, zwariowanych poszukiwaczy przygód, dziwek – Pinto kochał jedną – i lokalnych tłumaczy, a wszyscy pakowali się w sam środek awantur w rozwalającym się samochodzie, podziurawionym przez kule i wypełnionym pustymi butelkami, z magnetofonem na cały regulator, i zawsze kompletnie pijani i nadal pijący. Kiedyś Maria Portugalka poprosiła Fernanda Mugikę o zgodę na wykąpanie się w jego pokoju w Holiday Inn, a potem zasnęła w łóżku kompletnie naga, leżąc na plecach. Miała wspaniałe piersi, kiedy więc Mugica tak ją zastał, poszedł po Barlesa i cały wieczór przesiedzieli na wprost łóżka, pijąc i gadając, równocześnie podziwiając pejzaż.

Banda Julia Alonso stała się legendą w plemieniu specjalnych wysłanników. Wszyscy jej członkowie byli kompletnie szaleni, ale dużo pracowali i mieli niesamowite szczęście. Kiedyś w Osijeku Julio stał z kamerą na ramieniu, filmując dach, na który dziesięć sekund wcześniej spadł pocisk, a po chwili wybuchł dokładnie w tym samym miejscu następny i wszystkie dachówki spadły wprost na niego, i wyszły mu zdjęcia – jak sam to nazwał, strzepując z siebie pył – zajebiste. Innym razem Petit Francuz prowadził kompletnie naćpany, pomylił drogę i wpakował ich wszystkich w sam środek frontu pod Dobrinją, gdzie nie odważyły się pojawiać nawet niebieskie hełmy. Nikt jednak nawet do nich nie strzelił. Wszyscy – Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie – byli zbyt zdziwieni, żeby zareagować, kiedy patrzyli na bandę wariatów, którzy kłócili się i ruszali to w tył, to w przód, na środku pola bitwy, wyrzucając przez okno puste butelki po whisky J &B na pełne min pola. Jorge Melgarejo, który w przypływie chwilowej psychicznej alienacji wybrał się z nimi tego dnia, pocił się jak mysz na samo wspomnienie. Jorge był drobnym człowieczkiem, otwartym i odważnym, nakładającym hotelowy ręcznik na hełm, żeby nie przypominać wojskowego. Malutki, zawsze się uśmiechał i nosił hełm w rozmiarze L, przez co wyglądał jak sympatyczny grzybek. Był fanatykiem motocykli i rozwodów i z własnej kieszeni utrzymywał sierociniec w Afganistanie. Któregoś razu stał z mudżahedinami na przedmieściu Kabulu, kiedy obok rozerwał się rosyjski granat i spadły na niego ciała czterech zabitych Afgańczyków, on jednak nie doznał nawet zadraśnięcia. W każdym razie, jak mawiał korespondent agencji EFE Enrique Ibanez, pociągając starą fajkę, którą dostał w prezencie od Arafata w Bejrucie, Jorge był reporterem hiszpańskiej sekcji Radia Watykańskiego i w jego przypadku cuda nie liczyły się, bo były zasługą firmy.