Выбрать главу

Minęło piętnaście minut, a most nadal stał nietknięty. Marquez sprawdził wskaźnik baterii i głośno zaklął. Pewnie przez to, że w hotelu raz po raz gasło światło, baterie szybciej się rozładowały.

– Idę do samochodu – powiedział Barles.

Wstał i poszedł drogą w kierunku zagrody, do ciemnych sylwetek budynków widocznych za pierwszym zakrętem. Jadranka, chorwacka tłumaczka, siedziała w nissanie zwróconym w przeciwnym kierunku niż most, na wypadek gdyby tak się zdarzyło, że trzeba wiać jak najszybciej. Zawsze zostawiali go w ten sposób od dwóch lat, kiedy w Górne Radici wybuch pocisku z moździerza zaskoczył ich z samochodem stojącym w poprzek drogi. Marquez, Alvaro Benavent, Maite Lizundia i Jadranka rzucili się do parowu, a Barles, któremu w czasie wybuchów kolejnych pocisków ze strachu drżały ręce, manewrował metr do tyłu, metr do przodu, żeby odwrócić auto, aż wszyscy biegiem wsiedli i odjechali na pełnym gazie.

Na tylnym siedzeniu w nissanie leżały ciężkie materiały: zapasowe baterie i taśmy, mikrofony, statywy, kable i narzędzia razem z kanistrami ropy, apteczka pierwszej pomocy i kartonami papierosów Marqueza. I dwa pudełka po szkockiej whisky słodowej pełne kaset z muzyką, która towarzyszyła im w długich przejazdach: Sinnead O'Connor, Manolo Tena, The Platters, Bangłes, Joe Cocker, Concha Piquer, Madonna. Nissan był samochodem opancerzonym, z oponami niewrażliwymi na przestrzelenie i kewlarową osłoną podwozia zabezpieczającą przed skutkami eksplozji min. Kosztował dwadzieścia milionów peset i Barles zastanawiał się, kto w dziale administracji Telewizji Hiszpańskiej, gdzie wszyscy w przypadku wydania choćby jednej dodatkowej pesety stawali się wyjątkowo nieprzyjemni, wpadł w stan euforii alkoholowej niezbędnej do podpisania zgody na taki wydatek. Zdrowie fizyczne czy wygoda korespondentów nie były sprawami, które spędzałyby sen z powiek księgowym w Torrespańa, gotowym do targowania się o wysokość rachunku za kolację wigilijną w Sarajewie czy żądającym faktury na pięćdziesiąt dolarów, którymi przekupiłeś jakiegoś celnika. Kiedy się rozliczałeś z wydatków, rozmowa zawsze wyglądała tak samo:

– Co to znaczy: wydatki różne, dwieście dolarów?

– To znaczy dokładnie wydatki różne: kilka napiwków, parę litrów ropy, kilka jajek na czarnym rynku…

– Coś nie widzę rachunku za ropę.

– Tam jest wojna, wiesz? Ludzie nie mają rachunków. Ludzie nic nie mają.

– No a te jajka?

– Postanowiliśmy sprawić niespodziankę Marquezowi, bo miał urodziny… Kupiliśmy sześć jajek, żeby upiec placek, a w Sarajewie każde jajko kosztuje dziesięć marek.

– Jedno jajko tysiąc peset?!

– Prawie.

– No to Telewizja Hiszpańska nie będzie wam płacić za te jajka.

– Nie bądź sukinsynem, Mario.

– Muszę, takie są przepisy. Dostaliśmy zarządzenie, że mamy oszczędzać, bo inaczej szefowie będą mieli kłopoty w parlamencie… A ty tutaj napisałeś: czterdzieści dolarów za kanister ropy skonfiskowany przez Serbów. Nie opisałeś, dlaczego i w jakich okolicznościach został skonfiskowany.

– Pewien skurwysyn przystawił mi lufę do skroni. Bo w Bośni jest mnóstwo skurwysynów. Prawie tylu, co w Telewizji Hiszpańskiej.

W lęku przed damoklesowym mieczem kontroli i z wyrzutami urzędniczego sumienia, nadzorowani przez biurokratów, którzy nie mają pojęcia, co to jest telewizja czy dziennikarstwo, podpisywali rozliczenia, zgrzytając zębami i woleli fałszywe pokwitowania niż szczerą prawdę: że na wojnie możesz poruszać się jedynie rozdając pieniądze na lewo i prawo, i nie ma ani czasu, ani możliwości, ani chęci, żeby prosić o rachunki. Kiedy spadają bomby, wszystko przestaje działać: nie ma postojów taksówek ani telefonów, ani ciepłej wody, ani stacji benzynowych. Nie ma otwartych sklepów ani świateł na skrzyżowaniach, ani policjantów, i jeszcze strzelają do ciebie. Kierowca może zażądać dwudziestu pięciu tysięcy za to, że przewiezie cię dziesięć kilometrów przez strefę ostrzału snajperów, puszka konserwy kosztuje tysiąc albo dwa tysiące peset, a w zimie kilogram drewna – dwieście marek. Jeśli ktoś chce się poruszać na wojnie i pracować, nie ma innego wyjścia jak zadawać się z przemytnikami i podejrzanymi typami. Trzeba ludzi przekupywać, zaopatrywać się na czarnym rynku, wynajmować kradzione samochody albo kraść je osobiście. I spróbuj to wytłumaczyć kanapowemu gryzipiórkowi, który czeka do szóstej, żeby wrócić do domu i obejrzeć mecz. Aby usprawnić procedury, Barles zawsze przywoził stertę kwitów in blanco, które wypisywał, jak chcieli, by unikać dyskusji. Chcecie rachunek? No to go macie! Kiedyś poprosił swoją dziewięcioletnią bratanicę – żeby nie na wszystkich kwitach był ten sam charakter pisma – o wypisanie w murzyńskim serbsko-chorwackim pokwitowania o treści: taksówka na trasie Sarajewo-Split-Pipsztyczkowo. W podpisie: Radovan Miloszević Tudźman. Księgowym było wszystko jedno, byle tylko był papier, którym można się podeprzeć. Okopani za swoimi biurkami, dalecy od jakiegokolwiek pola walki, za prawdziwy sukces uważali obniżenie o pięć tysięcy peset rozliczenia dwóch, trzech milionów. Woleli wydawać forsę na kampanie wyborcze, dawać kontrakty panienkom z dużym biustem, zamawiać nagrania u futurologów albo finansować programy takie jak “Sensacje naszych czasów" czy “Pierwszy kodeks" jakiegoś Reverte.

Kiedy Barles dotarł do zagrody, dostrzegł właściciela stojącego przy płocie obok wejścia. Był to ciemny, krzepki Chorwat, którego spotkał zaraz po przyjeździe; kłócił się wówczas z żołnierzami, bo nie chciał opuścić domu. Teraz patrzył niespokojnie na drogę i most.

– Sytuacja złe? – zapytał Barlesa w okropnym angielskim.

– Złe – odpowiedział mu. – Bijelo Polje kaput. Ja na pana miejscu zabrałbym rodzinę i zwiewał.

Rodzina wystawiała usmarowane buzie poprzez sztachety płotu: była to para jasnowłosych dzieciaków w wieku od sześciu do ośmiu lat. Na podwórzu, przy dwóch krowach i starym zardzewiałym traktorze krzątała się wieśniaczka, też jasnowłosa, młoda, a na progu siedziała staruszka.

Barles podszedł do płotu i poczęstował Chorwata papierosem. Sam nie palił, ale w kieszeniach kamizelki nosił – razem z latarką, notesem, długopisami, mapą, dolarami, markami, aspiryną, szwajcarskim nożem, zapałkami w prezerwatywie, pastylkami uzdatniającymi wodę, magnetofonem, podręczną apteczką, pharmatonem complex, gumową żyłką do tamowania krwi, radiem Sony ICF/SW – paczkę marlboro do częstowania; był to dobry sposób na przełamywanie pierwszych lodów. Chorwat podziękował mu skinieniem głowy i wyjmując papierosa dotknął dłoni dziennikarza szorstkimi palcami. Czuć było zapach potu i ziemi.

– Bardzo martwić – powiedział, wypuszczając dym i wskazał na dzieci. – Duży problem.

W kilku słowach wytłumaczył Barlesowi, jak wygląda sytuacja: nie chciał zostawić domu, bo się bał, nie bez racji, że splądrują go albo i podpalą, widząc, że jest opuszczony. Dwadzieścia lat, wyjaśnił, pracował w Niemczech, żeby zainwestować tutaj oszczędności całego życia. Przez jakiś czas myślał, że uda mu się pozostać z boku: jego ojczyzną był ten kawałek ziemi, który go żywił. Teraz jednak wojna stukała do jego drzwi. Walczył w nim strach o rodzinę i strach, że straci wszystko, że zmieni się w jeszcze jednego z tysięcy uciekinierów, błąkających się po centralnej Bośni.