Выбрать главу

– Nie wierzyć HVO wycofać się nigdy – zakończył. Potem położył dłonie na głowach dzieci. – Myśli pan, że Muzułmanie dotrzeć tutaj?

Barles wzruszył ramionami.

– Jeśli nie wysadzą mostu, to tak.

– A jeśli wysadzą most?

– To może tak, a może nie.

Położenie tego człowieka zasmuciło go, ale nie bardziej niż sytuacja innych nieszczęśników, których spotykał każdego dnia. Właściwie ten jeszcze jest młody i może zacząć od nowa, jeśli uda mu się teraz ocalić życie. Wielu innych, jak staruszek od pocztówek, nie mogło już zaczynać od początku.

Staruszka poznali w muzułmańskiej części Mostaru przed rokiem, kiedy Bijelo Polje znajdowało się jeszcze daleko od wojny, a chorwacki wieśniak, który teraz patrzył z lękiem na most, miał wtedy głęboko w nosie Mostar i resztę świata. Staruszek pojawił się jakiegoś poranka, kiedy na parę godzin ustawały bombardowania. Cisza zapadała wtedy jak coś dziwnego, niezwykłego, a spośród ruin wyłaniali się mężczyźni, kobiety i dzieci, przypominający brudne zjawy. Był właśnie taki poranek, ciepłe słońce obrysowywało czarne szkielety budynków, a w powietrzu czuło się charakterystyczny zapach miast w czasie wojny: spalone drewno, cegły, popiół i substancje organiczne – odpadki, zwierzęta, ludzkie istoty – gnijące pod ruinami. Tego zapachu nie spotyka się nigdzie indziej i towarzyszy ci on przez wiele dni, utrwalony w nosie i w ubraniach, choćbyś się kąpał dwadzieścia razy i nie wiadomo, jak dawno wyjechał. To był taki ranek, kiedy kosa odpoczywa, ale już ją ostrzą; Barles i Marquez siedzieli w drzwiach jakiejś ruiny, ciesząc się spokojem chwilowego rozejmu, z egoistyczną radością płynącą z posiadania w kieszeni biletu lotniczego, który wcześniej czy później pozwoli ci powiedzieć: dość tego, i pojechać w miejsce, gdzie możesz spokojnie pić piwo i patrzeć na przechodniów i ładne dziewczyny, do których nikt nie strzela. Był taki właśnie dzień i Barles myślał o tym, że nie można w ciągu półtorej minuty korespondencji dla wiadomości przekazać tego, co człowiek czuje, kiedy w ruinach domu – pośród połamanych mebli, brudnych firanek podartych na strzępy, pod obrazem na ścianie przeciętym serią z karabinu – naraz znajduje na ziemi album z rodzinnymi zdjęciami, wdeptanymi w popiół, zdeformowanymi przez deszcz i słońce. Jakiś mężczyzna uśmiecha się do obiektywu. Staruszek z trzema dziewczynkami na kolanach. Kobieta, jeszcze młoda, ładna, o zmęczonych oczach i uśmiechu dalekim i smutnym, jakby kryła w sobie złe przeczucia. Dzieci na plaży, w kamizelkach i z wędkami. Grupa osób wokół świątecznej choinki, wśród których można rozpoznać dzieci, staruszka i kobietę o smutnym spojrzeniu.

Ten dzień ze zdjęciami był właśnie jednym z takich dni w Mostarze, a Barles i Marquez siedzieli między zgliszczami, nie odzywając się słowem. Wtedy podszedł do nich mężczyzna w podkoszulku i kapciach, muzułmański staruszek, trzymający w ręku małą paczkę pocztówek, i opowiedział im swoją historię, podobnie jak przed chwilą Chorwat w zagrodzie. Też nie była to opowieść wyjątkowa: zaginiony syn, chora żona leżąca w piwnicy, dom po drugiej stronie miasta. Wspomnienie zamaskowanych mężczyzn, którzy pojawili się nocą: wstawać, wynosić się, na dwór, za most, do innego sektora miasta. Strzały, i przerażeni

staruszkowie uciekają w ciemności, bez chwili czasu, by pomyśleć, że odchodzą na zawsze.

Kiedy staruszek zakończył opowieść, pokazał im pocztówki, pobrudzone od wielokrotnego przekładania. Popatrz, przyjacielu, taki był Mostar dawniej. Zobacz, jakie ładne miasto. Średniowieczny most, strome ulice. Dwie zabytkowe wieże. Już nie ma wież, finito. Skończyło się. Tego budynku też już nie ma. Mostu też nie ma. Nema niszta, nie ma nic. Wszystko kaput, rozumiesz? Popatrz, tu stał mój dom. Ładny plac, prawda? Staruszek wskazuje na drugą stronę miasta. Tam stał, w tamtej części. Miał dwieście lat, zobacz na pocztówce. Nic me zostało. Pałac, budynek, fontanna. Wszystko zniszczone. Wszystko zlikwidowane. Wszystko…

– Wszystko w pizdu – walnął Marquez. Staruszek przez chwilę milczał. Potem westchnął i zanim odszedł, ułożył ostrożnie, z niezwykłą czułością, plik pocztówek, czyli to wszystko, co pozostało z jego miasta i ze wspomnień.

– Barbarii – usłyszeli jego cichy głos. – Ne ma istorije.

Odszedł, a oni patrzyli, jak znów pochłaniają go miasto i wojna.

Od strony Bijelo Polje rozległ się huk i wieśniak odwrócił się w tamtym kierunku przestraszony. Dzieci roześmiały się. Barles spojrzał w stronę sieni, gdzie kobieta trzymała za rękę staruszkę i obserwowała ich.

– Ona powinna odejść – powiedział. – Razem z dziećmi.

Chorwat zacisnął dłonie. Przynajmniej od tygodnia się nie golił, oczy miał zaczerwienione z braku snu.

– Nie może odejść sama – odpowiedział. – Nie miałby kto się nią zaopiekować.

Barles zrobił minę, w której nie było litości. Widział już zbyt wiele płonących muzułmańskich zagród, zbyt wielu muzułmańskich wieśniaków z poderżniętym gardłem leżących na polu kukurydzy, zbyt wiele muzułmańskich kobiet skulonych w kącie ze wzrokiem rannego zwierzęcia. Widział też dziewczynę w odświętnej sukience, zabitą i włożoną do bagażnika volkswagena golfa, której gołe nogi zwisały nad zderzakiem. I dziesięcioletnią dziewczynkę, zabitą strzałem w głowę, jak leżała w kałuży krwi na środku pokoju w swoim domu – niesamowita jest ilość krwi, jaka mieści się w tak małej dziewczynce. Wszyscy – Barles czasem myślał, że nawet on sam – mają zbyt wiele rachunków do wyrównania na tej wojnie, gdzie kobiety są smutne, a mężczyźni zbyt podli. Prawie nigdy nie starał się tego wyjaśnić. Jest dziennikarzem i kiedy pracuje, najważniejsi są wydawcy. Analizy pozostawiał kolegom w krawatach w redakcji albo ekspertom, wyjaśniającym czynniki geostrategiczne przed wielkimi kolorowymi mapami, i ministrom, którzy prezentują uśmiechy w dzienniku o trzeciej, bardzo zajęci w Brukseli, i mówią zawsze w liczbie mnogiej: zrobiliśmy, będziemy, nie możemy tolerować. Dla Barlesa świat był dużo prostszy: tutaj bomba, tu zabity, tu skurwysyn. Naprawdę zawsze polega to na tym samym barbarzyństwie: od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta sama wojna. Kiedyś powiedział to w Salamance na wykładzie dla studentów dziennikarstwa, którzy robili notatki z oczami okrągłymi jak spodki, gdy opowiadał o cenie dziwek w Manili, tłumaczył, jak uruchomić ukradziony samochód albo jak przekupić irackiego policjanta, a wykładowcy patrzyli na niego nieufnie, z niepokojem zastanawiając się, czy na pewno zaprosili odpowiednią osobę. To zawsze jest ta sama wojna, powiedział. Kiedy rzecz działa się w Troi, byłem jeszcze mały, ale przez ostatnie dwadzieścia lat widziałem co nieco. Nie wiem, co wam powiedzą inni, ale ja tam byłem i przysięgam, że wojna jest jedna: jakieś nieboraki w rozmaitych mundurach strzelają do siebie, umierając ze strachu, w dziurach pełnych błota, a ważny sukinsyn siedzi i pali cygaro w klimatyzowanym biurze, gdzieś bardzo daleko, wymyśla flagi, hymny narodowe i pomniki nieznanego żołnierza, nie brudząc się krwią ani gównem. Wojna to biznes dla sprzedawców i generałów, drogie dzieci. Cała reszta to balach.

Co do Bałkanów – tłumaczył Barles w Salamance swojej przyszłej konkurencji, prawie samym dziewczynom; to niewiarygodne, ile młodych kobiet chce zostać dziennikarkami – zawsze był to rejon graniczny. W tym miejscu kiedyś przecinały się linie konfrontacji między imperium austro-węgierskim i tureckim, a ludność mieszkająca po obu stronach przez wieki grała role katów i ofiar w rozmaitych tragediach, które zgotowała Historia. – Dziewczyny w pierwszych rzędach notowały pilnie i Barles postanowił zadać im trochę bobu. – Wiecie, jak to jest: żołnierze i urzędnicy cesarscy, uciekinierzy chroniący się po drugiej stronie, chrystianizowani muzułmanie, islamizowani chrześcijanie, Turcy, którzy przelatywali młodziutkich chrześcijan, i temu podobne.