Irja leżała w łóżku, w domu, na Eikeby i próbowała stłumić płacz. Przełykała ślinę i z trudem usiłowała zdławić narastający szloch. Nos miała zatkany i musiała go wyczyścić, ale nie mogła, bo leżała w szerokim rodzinnym łożu, wciśnięta pomiędzy młodsze siostry.
Bracia spali w drugim łóżku, a w trzecim rodzice z najmniejszymi dziećmi. W izbie obok sypiały małżeństwa ze swoimi dziećmi, jej ciotki i wujkowie, a także starsze rodzeństwo ze swoimi rodzinami. Jedna z tych par właśnie się kochała i Irja starała się nie słyszeć dochodzących ją odgłosów; wstrętem napawało ją, że musi być świadkiem takich intymnych wydarzeń. Ale w tym domu zawsze się coś takiego działo. Zresztą, zdaniem Irji, najgorsze ze wszystkiego było słyszeć rodziców. Błagalne szepty matki, żeby nie, burkliwą niecierpliwość ojca.
Irja płakała. Nie udało jej się powstrzymać łez. Zazwyczaj nie użalała się nad sobą, nie chciała tego, ale dziś ciężar wydawał się zbyt wielki. Przytłaczał ją własny los, przyszłość, która nie istniała.
Tarald…
Nie, nie wolno jej o nim myśleć, nie ma prawa, to na nic, bo przecież on nie jest dla niej. Zresztą on już dokonał wyboru, a jej przeznaczeniem będzie pielęgnowanie rodziców, kiedy się zestarzeją. To dobre zajęcie, przywilej, za który powinna być wdzięczna.
Dlaczego więc buntowała się przeciw temu z całej duszy? Czy nigdy nie pozbędzie się tego dławiącego uczucia, które ogarnia ją na myśl o przyszłości?
– Całe, długie życie…
Nie doszło jednak do rozmowy Tengela z Taraldem ani nikim innym. Akurat teraz nie było na to czasu, miały bowiem miejsce dwa wydarzenia, następujące szybko, jedno po drugim.
Młody hrabia Strahlenhelm i jego żona przybyli z licznym orszakiem, by zabrać Cecylię.
Liv stała na schodach domu w Grastensholm, pociągała nosem i wycierała oczy podczas nie mającego końca pożegnania. Dag miał tysiące napomnień, które wypowiadał matowym głosem, a Charlotta wprost nie posiadała się z radości. Pomyśleć tylko – jej wnuczka w królewskiej służbie! Co prawda nie miała się opiekować królewskimi dziećmi z prawego łoża, tymi, które odziedziczą tron, ale jednak! Zresztą to także nie było potomstwo nieślubne, dzieci, które król miał z Kirsten Munk zostały uznane. Prawie przez wszystkich. Wiedziała, że są to dwie małe dziewczynki, a może też i chłopiec? Nie była pewna – jedno dziecko chyba zmarło…
Co chwila obejmowała Cecylię. Łzy płynęły jej z oczu, ale śmiała się uszczęśliwiona.
O, co za radość!
W końcu odjechali, orszak zniknął w dole, przy kościele. Cała rodzina machała jeszcze długo na pożegnanie. Bardzo długo widzieli także rękę machającej Cecylii. W końcu odległość stała się zbyt duża.
Silje widziała ich z okna w Lipowej Alei. Cecylia pożegnała się z babką już poprzedniego wieczora. Czarująca dziewczyna, ta Cecylia. Może nie tak olśniewająco piękna jak wiele kobiet w rodzie Ludzi Lodu, ale wdziękiem i siłą psychiczną przewyższała wszystkie.
Silje czuła, że będzie tęsknić za tą swoją radosną wnuczką.
Zaledwie w trzy dni później, gdy wszyscy byli w Grastensholm i jedli obiad – Silje także, bo noga dokuczała jej nieco mniej – przybiegł posłaniec: pastor prosił do siebie Tengela.
Ten wstał, nie zwlekając.
– Pastor? – Charlotta była zdziwiona. – On raczej nie ma zwyczaju prosić cię o cokolwiek.
– Chyba nigdy przedtem nie był chory – powiedział Dag cierpko.
Już od dawna w okolicy nikt nie lękał się groźnego wyglądu Tengela. Jego nienaturalnie szerokie, sterczące barki wydawały się chorym raczej zabezpieczeniem, czy też niosącą pociechę osłoną. Lecz uduchowiony, kostyczny pastor wciąż zachowywał wobec Tengela pewien dystans. Zresztą ten ostatni nie należał do parafian zbyt regularnie uczęszczających do kościoła.
Tengel wyruszył natychmiast konno. Rodzina kończyła obiad. A ponieważ składał się on z wielu dań, wciąż jeszcze siedzieli przy stole, gdy w hallu dał się słyszeć głos wracającego Tengela. Rozmawiał z kimś ze służby. Zdumieni usłyszeli, że mówi:
– Uważaj, nie dotykaj mnie.
– Już z powrotem? – wymamrotał Are. – Prędko to poszło.
Tengel wszedł do jadalni szybkim, nerwowym krokiem.
– No dobrze – powiedziała Charlotta. – Zdążysz jeszcze coś zjeść. Usiądź!
Ale on pozostał przy drzwiach.
Silje przeczuwała coś złego.
– Co się stało, Tengelu?
Wyjaśnił wszystko jednym, jedynym słowem:
– Zaraza!
ROZDZIAŁ IV
– Zaraza!
Meta otworzyła usta jak do krzyku, i przytuliła do siebie dwóch młodszych synów. Ręka Sunnivy poszukała pod stołem dłoni Taralda. Liv szepnęła:
– Dzięki ci, dobry Boże, że Cecylia zdążyła wyjechać!
– Czy sytuacja jest już bardzo poważna? – spytała Silje zatroskana.
– Są chorzy w dwóch gospodarstwach, po tamtej stronie wsi. I jeden służący na plebanii. Wracam stamtąd i nie chcę tutaj niczego dotykać. Zaraz muszę iść.
– Nie! – jęknęła Silje.
– Muszę. Oni mają tylko mnie. I pastor dziękuje Bogu, że w naszej parafii, jako jedynej w okolicy, jest ktoś znający się na leczeniu.
Tengel uśmiechnął się krzywo.
– Najlepszy w Norwegii, tak się właśnie pastor wyraził.
– A jaka to zaraza? – spytała znowu Silje, która spotkała się już w życiu z różnymi odmianami morowego powietrza. Słowo zaraza było wspólnym określeniem dla wszystkich chorób zakaźnych.
– Krwawa biegunka – odparł Tengel.
Silje i Charlotta jęknęły. To straszne! Krwawa biegunka to choroba podobna do tyfusu albo do cholery, w bardzo krótkim czasie pozbawia ciało wody, w wyniku gwałtownej biegunki, często z krwią. Zakażeni mrą jak muchy.
– Pójdę z dziadkiem – oświadczył Tarjei i wstał.
– Nie, na Boga! – krzyknął Tengel. – Zabraniam ci!
– Ale ja się nie boję.
– Nie wolno ci przywlec zarazy do domu, mój chłopcze! I ja nie mogę ciebie utracić. Ciebie nie, Tarjei! To przecież ty masz przenieść dziedzictwo do następnych pokoleń. Nie mogę utracić nikogo z was, czy tego nie rozumiecie?
– A my? – wtrącił dobrodusznie Jacob Skille. – Czy my możemy utracić ciebie?
Pozostali bąkali coś na potwierdzenie, że zgadzają się z Jacobem. Tengel był wzruszony, lecz pokrywał to szorstkością.
– Ktoś przecież musi pomóc tym nieszczęsnym ludziom!
– Tak – przyznał Tarjei. – Ale to szaleństwo, żeby dziadek robił wszystko sam. Nikt długo nie wytrzyma takiego wysiłku. A wtedy parafia zostanie pozbawiona wszelkiej pomocy.
Irja, która towarzyszyła Silje i pomogła jej przyjść tu, na górę, także wstała.
– Gdybyście pozwolili sobie pomóc, panie Tengelu, zrobiłabym to jak najchętniej.
– I zawlokła zarazę do Eikeby, gdzie mieszka tylu ludzi? Nie! Dziękuję ci, Irjo, i tobie, Tarjei, ale wy nic nie rozumiecie. Ja muszę się izolować. Pewnie nie pokażę się w domu przez długi czas…
– Och, Tengelu! – jęknęła Silje. – Tak nie wolno! Czy mogę pójść z tobą?
Uśmiechnął się do niej pospiesznie.
– Na pewno dam sobie radę. Nie mogę wciągnąć w to młodych.
Tarjei wykrzyknął:
– To niech dziadek pozwoli mi izolować się razem z dziadkiem. Dziadku, ja mam teorię.
– Tarjei! – jęknęła błagalnie Meta, jego matka – nie martw nas tak bardzo.
– Ja też chcę iść z panem Tengelem – powiedziała Irja. – Nie boję się. A jeżeli się zarażę, to niech tam, i tak jest nas na Eikeby za dużo.
Napotkała wzrok Silje i musiała spuścić oczy. Pani Silje rozumiała. Pani Silje wiedziała. W jej oczach było tyle zrozumienia i tyle współczującej bezradności. Tak bardzo chciałaby pomóc Irji, ale nie umiała.