Выбрать главу

Okazał się on zresztą niebywale sympatycznym i prostym człowiekiem, przyjmującym wszystko co się wokół działo z wielką naturalnością.

Następny dzień był ciężki. Zmarł jeden chory ze Svartmyr i jeden w sąsiednim domostwie, a zaraza wybuchła w dwóch innych miejscach. Tego wieczoru po prostu zwalili się na posłania, gdy tylko zdążyli się umyć i przebrać. Irja nie pojmowała, jak jej skóra znosi takie nieustanne mycie. To nie mogło być szczególnie zdrowe.

Dni mijały – brutalne, wypełnione harówką. Oni jednak wiedzieli, że zaraza zaciskałaby swoje kleszcze dużo mocniej i rozprzestrzeniała się szybciej, gdyby nie ich wysiłki. Wciąż więcej było zagród, które jej uniknęły, niż tych, na które spadła. A nawet udało się w kilku dotkniętych nią gospodarstwach jakby trzymać ją w szachu. Lecz mimo to dzwony żałobne biły co dzień. Nie zdołali całkowicie zapobiec tragedii.

Los uderzał raz za razem.

Pewnego dnia przybiegł posłaniec z Grastensholm. Zaraza dotarła także tam.

Tengela oblał zimny pot. Nie odważył się spytać, kto zachorował.

W tym samym czasie zaraziła się Irja. Jej wyczerpany organizm nie miał dość sił, by przeciwstawić się chorobie. A zaledwie w godzinę później taki sam los spotkał diakona.

Tengel był na skraju wytrzymałości. Tarjei również. Ostatnie ciosy były wyjątkowo dotkliwe.

Ludzie Lodu są silni, powtarzał sobie Tengel, gdy wlókł się razem z wnukiem do Grastensholm, śmiertelnie zaniepokojony o to, co tam zastaną.

Najpierw zachorowała Charlotta, po niej Jacob Skille. Także u Daga pojawiły się już pierwsze objawy.

Tengela paraliżował strach, ale jego myśli krążyły nieustannie wokół jednego: nikt z potomków Ludzi Lodu dotychczas nie zachorował! Ani Liv, ani Tarald, ani Sunniva.

Liv robiła, co mogła, aby pomóc swoim bliskim. Nie ustawała w wysiłkach, ufnie towarzysząc Tengelowi. On z kolei myślał o Irji i diakonie, którzy samotni i opuszczeni leżeli w małym domku na plebanii. Pomagali tak wielu ludziom, a teraz nie było nikogo, kto by im przyszedł z pomocą.

Ale nie mógł opuścić Grastensholm, akurat teraz nie. Wysłał tylko swego małego jeszcze, ale silnego wnuka, by zajrzał do nich i obszedł wszystkie dotknięte nieszczęściem zagrody, dokonując codziennej inspekcji. Charlotta była w takim stanie, że Tengel nie miał odwagi jej zostawić, nawet na krótko! Żywił nadzieję, że parafia wybaczy mu, iż cały dzień poświęcił chorym w Grastensholm.

Na probostwie Irja leżała z uczuciem, że znalazła się na dnie nieszczęścia. Więc jednak mnie to nie ominęło, myślała z żalem. Na jaki okropny, upokarzający koniec mi przyszło! Nie ma w tym ani śladu piękna. Dobrze chociaż, że Tarald tego nie widzi.

Kto będzie mnie opłakiwał? Czy ludzie nie powiedzą raczej: to najlepsze, co tę biedną dziewczynę mogło spotkać, bo i czegóż mogła się ona w życiu spodziewać? Właściwie przecież zawsze chciałam umrzeć, czyż nie? – próbowała przekonać samą siebie. Czy nie pragnęłam zachorować i cierpieć tak bardzo, by śmierć wydawała się wybawieniem i bym przyjęła ją bez lęku? Tylko, że teraz nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem.

Irja bała się i nie mogła temu zaprzeczyć. Bardzo pragnęła mieć kogoś przy sobie, najchętniej pana Tengela, choć zarazem chciałaby zniknąć, ukryć swoją nędzę.

Diakon był w równie ciężkim stanie; uświadamiała to sobie z przerażającą wyrazistością. Chciała go prosić, by się za nią modlił, lecz nawet nie mogła poruszyć wysuszonymi na wiór wargami. Woda do picia, którą miała przy łóżku, skończyła się, gorączka paliła ciało, pulsowało jej w skroniach i znowu poczuła bolesne skurcze w żołądku, ostrzegające, że zaraz będzie musiała iść do wiadra w sieni. Ale już nie była w stanie się podnieść!

– Boże! – modliła się w duchu. – Pomóż mi! Choć tak mało jestem warta, chciałabym żyć, mimo wszystko! Chciałabym zobaczyć wiosną przylaszczki w ogrodzie Grastensholm, chciałabym zobaczyć tarniny na Eikeby i kota pani Silje i… Nie, nie, fantazja mnie ponosi.

Tengel myślał z niepokojem o tych dwojgu leżących samotnie na plebanii. Tarjei jeszcze nie wrócił – co z nim? O Boże, a jeśli i on zachorował podczas tej wędrówki po całej parafii?

Charlotta zawinęła się szybko, po prostu nie miała wcale odporności, żeby przeciwstawić się chorobie. Skonała w ramionach Tengela. Ostatnie słowa, jakie zdołała wyszeptać, brzmiały:

– Dag?

– Wyjdzie z tego. Jest silny.

– Bogu dzięki! A Jacob?

– Nie wiem, Charlotto. Ale boję się, że może nie być tak dobrze.

Przyjęła to ze skinieniem głowy.

– Dbaj o moich bliskich, Tengelu!

– Wiesz, że zrobię wszystko, co w mojej mocy – zapewnił wzruszony.

– Dzięki ci za długie lata przyjaźni – szepnęła jeszcze.

– I tobie dzięki, Charlotto!

Uśmiechnęła się:

– Tengel dobry – dobiegło do niego ledwo dosłyszalnie, jak westchnienie. I to był koniec.

W trzy godziny później Jacob Skille podążył za swoją małżonką.

Liv przez cały czas była przy Dagu, nie opuszczała go ani na moment. I rzeczywiście zaczęło wyglądać na to, że Dag przezwycięży chorobę.

Silje… myślał Tengel, gdy bezgranicznie smutny opuszczał Grastensholm. Silje nie należy do Ludzi Lodu. Drobna Meta także nie. One nie miałyby siły na walkę z chorobą.

Na razie jednak morowe powietrze nie dosięgło Lipowej Alei.

I tak miało już pozostać. Zaraza zaczęła powoli wygasać, aż w końcu dała za wygraną. Choć trzeba powiedzieć, że żadna parafia w dystrykcie Akershus nie poradziła sobie z nią tak łatwo jak Grastensholm.

Eikeby pozostało nietknięte. Tengel pomyślał wprawdzie, cokolwiek bluźnierczo, że akurat tam bardzo by się przydało gruntowne mycie, lecz natychmiast tego pożałował. Także Klaus mógł ze zdumieniem stwierdzić, że zaraza ominęła jego dom. A gdy już w to uwierzył, obejmował po kolei całą swoją rodzinę i płakał ze szczęścia.

Do ostatnich zadań Tengela w zmaganiach z krwawą biegunką należały próby ratowania Irji i młodego diakona. Zbyt długo leżeli pozostawieni sami sobie. Kiedy siedział przy łóżku dziewczyny i wkładał świeżą bieliznę na jej przyciężkie, nieforemne ciało, pomyślał jakie to jest niesprawiedliwe, że taka piękna dusza obiera sobie za mieszkanie takie pozbawione urody członki. Nogi Irji były krzywe jak młyńskie koło, kręgosłup przypominał literę S i odnosiło się wrażenie, że biodra i klatka piersiowa łączą się z sobą bez najmniejszego przewężenia tam, gdzie powinna być talia. Biedactwo. Uśmiechała się do niego blado, jakby przepraszając za swój wygląd i za tę swoją upokarzającą sytuację. Tengel uśmiechał się także, pragnąc dodać jej odwagi.

Cud ponad wszystkie cudy, ale Irja i diakon mimo wszystko przeżyli. Los bywa jednak podstępny i pastor, który odprawiał pogrzeby najszybciej jak potrafił, a poza tym w ogóle nie pokazywał się w parafii, wpadł w bezlitosne szpony zarazy. Ale wtedy nie wspomniał już ani słowem o karze na bezbożników.

Dzwon żałobny bił po raz ostatni właśnie po jego zgonie. Niedługo potem dzwonnik mógł ogłosić radosną wieść:

Zaraza została pokonana!

ROZDZIAŁ V

Parafia utraciła pastora. Rada kościelna zwróciła się zatem do młodego diakona z prośbą, by go zastąpił. Podczas zarazy ratował ludzi z bezgranicznym poświęceniem, nie bacząc na własne bezpieczeństwo i oni potrafili to docenić. Przybył biskup, by wyświęcić nowego proboszcza i wszyscy byli zadowoleni. Lepszego pastora nie mogli sobie życzyć.

Pewnego dnia zgromadzili się ludzie z całej wsi i tłumnie poszli do Lipowej Alei, z darem dla Tengela. Była to Biblia, którą z pomocą diakona kupili za zebrane pieniądze. Tengel, głęboko wzruszony, przyjął dar, mając u boku swych pomocników: Irję i wnuka Tarjeia. W głębi duszy zastanawiał się wprawdzie, czy wręczenie mu akurat Biblii nie miało jakiegoś ukrytego sensu. Czy nie chcieli delikatnie napomnieć go w ten sposób, że powinien swoje zbłąkane myśli skierować na właściwą drogę? Czy powodowała nimi troska o jego duszę? A może, całkiem po prostu, chcieli mu ofiarować coś, co uważali za cenne?