– Nie, dziękuję. Już i tak wypiłem za dużo dzisiejszego wieczora. To dla mnie niebezpieczne.
– Chciałabym zapytać, proszę mi wybaczyć, ale czy pan jest chory, margrabio Paladin?
Margrabia przygryzł wargi. Po chwili wstał, pogładził ją delikatnie po policzku. Wzrok miał łagodny i smutny.
– Dobranoc, norweska panienko! I dzięki za tę chwilę!
Cecylia zerwała się na równe nogi.
– Chyba pana nie uraziłam?
– Nie, oczywiście, że nie – zapewnił, przyglądając się z uśmiechem jej bosym stopom. – Tylko chodzi o to, że akurat teraz odczułem głęboką potrzebę zwierzenia się pani. A tego nie powinienem robić. Niech się więc pani opiekuje dziećmi króla. I proszę pamiętać, że pomogę pani w razie jakichś kłopotów!
Po tych słowach wyszedł. Słyszała jego oddalające się w korytarzu kroki.
Cecylia kładła się do łóżka zamyślona. Jej własne zmartwienia wydawały się teraz bardziej odległe, w ich miejsce pojawił się smutek.
Mimo wszystko minęło sporo czasu, nim zasnęła.
Are chodził po posiadłości należącej do Lipowej Alei i spoglądał w niebo. Gorące, czerwcowe słońce stało nad polami. Była niedziela i zbierało się na burzę, na prawdziwą burzę z piorunami.
Wszystkie pola pokrywało niezbyt jeszcze wyrośnięte zboże. Ulewa nie powinna wyrządzić takich szkód jak wtedy, gdy zboża są już dojrzałe, ale i tak miał nadzieję, że ulewy nie będzie. Nadmiar wody nie jest korzystny.
– Chmurzy się. Musimy wracać do domu – oznajmił dwóm swoim młodszym synom, którzy deptali mu po piętach. Brand, najmłodszy, słuchał z powagą mądrych słów ojca na temat uprawy roli, Trond zaś, średni, skakał przez rów, w tę i w tamtą stronę, całkiem pochłonięty zabawą.
Tarjei został w domu. Na ogół trzymał się z dala od gospodarstwa, jego myśli zajęte były zupełnie innymi sprawami. Od jesieni miał zacząć w Oslo naukę w szkole dla księży, bo innej nie było, a zresztą powołanie kapłańskie uważano w parafii za coś najpiękniejszego. Tarjei jednak nie zamierzał zostać księdzem. Traktował tę szkołę jako pomost do uniwersytetu w Tybindze, gdzie naprawdę mógł się czegoś nauczyć. Tam studiował jego mistrz, którego chciał naśladować, Johann Kepler, i może, marzył Tarjei, będzie mógł kiedyś spotkać tego wielkiego matematyka i astronoma!
Ludzie z Lipowej Alei byli zawsze cierniem w oku starego pastora, tego który zmarł, gdy w okolicy szalała zaraza. Nie był nawet taki okropnie stary, tylko poglądy miał ciasne, skostniałe. Zżymał się na myśl o tym, iż w parafii jeszcze jacyś inni ludzie, oprócz niego, mogliby czytać i pisać. To by go w pewnym sensie pomniejszało w oczach parafian. Że asesor, baron Dag Meiden, posiadał te umiejętności, to rzecz naturalna i należało ją uznać. Ale żeby kobiety…? Matka asesora, baronowa Charlotta, uczyła ich wszystkich od wczesnego dzieciństwa. Okropieństwo! Pastor, gdyby mógł, spaliłby ją na stosie jako czarownicę. Na przeszkodzie stał jednak pan Tengel. Wysoko postawieni panowie w Akershus nie pozwalali zaczepiać Tengela ani nikogo z jego rodziny.
Tak więc wszystkie dzieci i wnuki, które uczyła, posiadły część tych umiejętności, które w żadnym razie nie powinny być dostępne zwyczajnym ludziom. Jacyś smarkacze, którzy – to musiał przyznać – wiedzieli więcej niż on sam.
Pastor oburzał się tak bardzo, że o mało nie dostał z tego powodu wrzodu żołądka.
Natomiast do młodego pastora, tego, który w okresie choroby starego proboszcza był diakonem, wszyscy odnosili się z wielką życzliwością. Miał na imię Martin, więc gdy został pastorem, nazywano go panem Martiniusem. Kształcił się w Trondheim, przy katedrze Nidaros. Praca w kościele w Grastensholm była częścią przygotowania się do służby parafialnej i nikt bardziej niż on sam nie był zdumiony tym, jak szybko został pastorem. Zaraza jednak poczyniła ogromne spustoszenia szczególnie wśród duchowieństwa, większość pastorów bowiem – w przeciwieństwie do jego przełożonego, proboszcza z Grastensholm – z całym samozaparciem i poświęceniem odwiedzała chorych.
Młody pastor świetnie wiedział, że to pan Tengel i jego wnuk Tarjei uratowali mu życie. I mimo że Tengel nigdy nie pokazywał się w kościele ani też nie przejawiał żadnego zainteresowania wiarą, nawiązał się między nimi stosunek głębokiego zrozumienia.
Gdy Are i chłopcy wrócili do Lipowej Alei, zastali dom wyludniony.
Are poszedł na górę, do Silje, która teraz już prawie nie wstawała z łóżka.
– Gdzie są wszyscy?
– Jeśli mówiąc „wszyscy” masz na myśli swojego ojca, to pobiegł do Grastensholm – odparła Silje wesoło. – Gdyby malec się pospieszył, to mógłby się urodzić jako niedzielne dziecko.
– A, czyli czas nadszedł – mruknął Are, zdjęty niepokojem, który odczuwają wszyscy, gdy ma się narodzić nowe dziecko. – Tarjei był dzisiaj w domu. Gdzie on się podziewa?
– A jak myślisz? Przecież nie odstępuje dziadka ani na krok, a już zwłaszcza jeżeli chodzi o takie interesujące wizyty u chorych.
– Wygląda na to, że mama jest zadowolona.
– Owszem. Sunniva była przez cały czas taka zdrowa. A kiedy sobie przypomnę jak okropnie ja się czułam, kiedy rodziłam Liv, to wierzę, że wszystko pójdzie dobrze, Are. Pomyśl, mój pierwszy prawnuk!
– Oczywiście, że wszystko pójdzie dobrze!
– Ja wiem, że tak będzie – potwierdziła Silje spokojnie. – Bo Hanna przepowiedziała mi, że czeka mnie w życiu jeden wielki smutek. A ból, jaki odczuwałam po śmierci Sol był tak wielki, że nie może być nic gorszego. Więc jeśli chodzi o Sunnivę, to na pewno wszystko dobrze się skończy.
– Na pewno. Tylko czy Tarjei powinien być przy porodzie, matko? Mimo wszystko on ma dopiero czternaście lat. Czy nie posuwamy się za daleko?
– Tarjei nie jest zwyczajnym chłopcem, jak wiesz. On na wszystko patrzy z naukowego punktu widzenia. To będzie dla niego nowe doświadczenie.
Are wyglądał przez okno.
– Jeden ma siedemdziesiąt trzy lata, a drugi czternaście… Można być pewnym, że Sunniva otrzyma odpowiednią pomoc!
– Lepiej nikt by jej nie pomógł. A zresztą jest tam przecież Liv i Irja, i Tengel posłał po położną. Sunniva jest w najlepszych rękach.
– Czy wezwaliście pastora?
Uśmiech na wargach Silje zgasł.
– Dlaczego mielibyśmy to robić?
– Żeby pobłogosławił dziecko, to miałem na myśli – odparł Are pospiesznie.
– No, to chyba nie będzie takie pilne. Pastora wzywa się tylko, kiedy trzeba dziecko jak najszybciej ochrzcić. Uff, powietrze jest dzisiaj takie ciężkie, nie ma czym oddychać.
– O, tak, naprawdę nie ma czym. Będzie okropna burza.
– Nie, tylko nie to! Bardzo nie lubię burzy! Nie ma się gdzie przed nią schować. Piorun wszędzie człowieka znajdzie.
– Czy już kiedyś matkę znalazł? – uśmiechnął się Are.
– Nie, ale nigdy nie wiadomo.
– Lipowa Aleja jest dosyć bezpieczna. Grastensholm leży wyżej.
– Jeśli chciałeś mnie uspokoić, to ci się nie udało, niestety.
– Tak, rzeczywiście chciałem – przyznał Are, podśmiewając się po kryjomu z niepokoju matki.
Taka była wzruszająca w tym swoim naiwnym lęku wobec sił natury. Mimo całego doświadczenia, jakie w życiu zgromadziła i wbrew wszelkiej wiedzy, zachowała jakąś prymitywną prostotę; było w tym wiele uroku.
Niezwykła wydawała mu się myśl, że jego rodzona siostra zostanie teraz babką. Lata minęły prawie niedostrzegalnie!
Sam Are bardzo się zmienił. Był spokojny, opanowany, zrównoważony i przywiązany do ziemi, miał teraz trzydzieści pięć lat. Kochał swoich chłopców i Metę, chociaż irytował się czasem, gdy w trudnych sytuacjach działała po prostu niemądrze. Albo gdy, jako gospodyni, nie zawsze ze wszystkim nadążała. Ale można było na niej polegać w każdej sytuacji i powrót do niej, do domu, po ciężkim dniu pracy był ukojeniem.