Na swego najstarszego syna, Tarjeia, zawsze patrzył ze zdumieniem. Nie mógł pojąć skąd jemu wzięło się takie inteligentne dziecko. Tarjei bardziej był wnukiem Tengela niż jego i Mety synem.
– Czy mógłbyś przynieść mi szal, Are? – poprosiła Silje. – Tak mnie dzisiaj bolą plecy. To chyba ta burza.
– Tak, reumatyzm jest przykry – powiedział Are, będący jednym z niewielu, którzy podejrzewali, że choroba matki to coś znacznie poważniejszego niż reumatyzm.
Tengel nie zdobył się na obcięcie jej nogi. Taka interwencja kończyła się przeważnie śmiercią. Bezsilny patrzył, jak choroba się rozprzestrzenia i wciąż nierozumnie marzył o cudzie.
Silje starannie owinęła się szalem. Była przejęta i podniecona tym, co miało się wydarzyć w Grastensholm.
Poprzedniego dnia ona i Irja odbyły krótką rozmowę.
– Słyszę, że Liv i Sunniva prosiły cię, żebyś była przy porodzie? – zapytała Silje. – Będziesz w stanie?
Irja wahała się przez chwilę, zanim odpowiedziała,
– Czy mogę powiedzieć coś w sekrecie, pani Silje? Wczoraj spotkałam jednego chłopca z majątku Helle. I on… zapytał czy może przychodzić do mnie w konkury. Pani wie pewnie, że to bardzo przyzwoita propozycja.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Silje. – Ja także miałam konkurentów kiedyś, we wczesnej młodości. No i co odpowiedziałaś?
– No… to było takie nieoczekiwane. Powiedziałam, że muszę się zastanowić. On jest bardzo miły.
Wszystko to razem było kłamstwem, wymyślonym naprędce przez Irję. Wiedziała bowiem, że pani Silje martwi się z jej powodu. A pani Silje nie powinna mieć zmartwień, taka jest teraz słaba.
– Czyli otrząsnęłaś się z tego? – zawołała Silje ożywiona.
– Z tego z Taraldem? Tak, Bogu dzięki. I powiedziałam Sunnivie, że bardzo chętnie przyjdę.
– Och, jak to dobrze! Sunniva tak strasznie potrzebuje twojej pomocy, naprawdę.
Tak, Irja wiedziała o tym. Czasami podejrzewała wprawdzie, że Sunniva wie o jej słabości do Taralda i świadomie ją dręczy, demonstrując w jej obecności jak bardzo są oboje szczęśliwi i upokarzając ją poprzez krytyczne uwagi w obecności Taralda. Choć z drugiej strony trudno uwierzyć, że Sunniva mogłaby być taka wyrachowana. Ona jest po prostu bezmyślna.
A miłość Irji do Taralda? Och, to chyba nieśmiertelne uczucie. Nienawidziła tej miłości, ale nie potrafiła się od niej uwolnić.
Mrok opadał powoli na Grastensholm, bardziej ponury niż zwykle, z powodu granatowoczarnych chmur.
I w końcu burza się rozpętała.
Liv, czuwająca w pokoju, gdzie leżała Sunniva, popatrzyła spłoszona przez okno i pomyślała o wysokiej zamkowej wieży, która wprost przyciągała do siebie pioruny. Dag i Tarald w pokoju myśleli to samo.
Wszyscy gonili resztkami sił po całym dniu czuwania w strasznym napięciu przy łóżku Sunnivy. Najbardziej zmęczona była naturalnie ona sama. Powieki jej zapuchły od powtarzających się silnych skurczów, a łzy płynęły nieprzerwanie. Dag i Tarald zostali teraz odesłani do sąsiedniego pokoju, bo rozwiązanie mogło nastąpić w każdej chwili. Bóle trwały już od dawna, choć jak dotychczas bez żadnych widocznych rezultatów.
Sunniva desperacko ściskała rękę Liv, a Irja ścierała jej pot z czoła. Byłoby przesadą twierdzić, że Sunniva jest dzielna i wytrzymała, ale też nie można oczekiwać wielkiej wytrzymałości po całym dniu takich męczarni.
Tengel był zgnębiony, a wzrok położnej wyrażał całkowitą dezorientację. Nie rozumiała co się dzieje. Dziecko powinno się już było urodzić…
Tylko Tarjei patrzył na wszystko trzeźwo i z zainteresowaniem. Bywał ze swoim ojcem w oborze i odbierał już różne małe zwierzęta, lecz dziś po raz pierwszy oglądał narodziny człowieka.
Na zewnętrz grzmoty stawały się coraz groźniejsze, burza jakby podpełzła bliżej. Powietrze w pokoju stawało się boleśnie ciężkie.
– Czy to się nigdy nie skończy? – jęczała Sunniva zirytowana. – Pojęcia nie macie, jak ja cierpię!
Oni zaś nie byli w stanie jej odpowiadać. Powtarzała to samo od wielu godzin. Nagle wstrzymała oddech i krzyknęła, jakby ją przebijano nożem. Tengel, stojący najbliżej, syknął przerażony:
– Wyjdź, Tarjei! Wyjdź natychmiast!
– Ale ja miałem przecież…
– Wyjdź!
Urażony, niczego nie rozumiejąc, wyszedł Tarjei do czekających obok dwóch mężczyzn. W drzwiach obejrzał się jeszcze i zobaczył, że wszyscy rzucili się do Sunnivy, która krzyczała nieprzerwanie, jakby postradała zmysły.
Krzyk Irji i Liv był jeszcze głośniejszy.
Dag, Tarald i Tarjei słuchali, oniemiali ze zgrozy.
Zza drzwi dobiegały oszalałe wrzaski Sunnivy, głośne polecenia Tengela i tupot szybkich kroków. Paniczne krzyki mieszały się, wszystko łączyło się w jeden chaos.
Irja wysunęła głowę przez drzwi. Twarz miała kredowobiałą, jakby lada chwila miała zemdleć, ubranie zalane krwią.
– Sprowadźcie pastora! Szybko!
– Zaraz jadę! – krzyknął Dag i poczuł, że ból przenika go jak ostrze noża.
– O, mój Boże – jęknął Tarald półgłosem. – Muszę tam wejść!
Tarjei zastąpił mu drogę.
– Nie, nie rób tego! Dziadek odesłał mnie nie bez powodu.
Twarz Taralda była zmieniona ze strachu.
– Sunniva – szeptał.
Przerażeni stwierdzili nagle, że wśród głosów dobiegających z tamtego pokoju brak jednego: jej rozdzierającego serce krzyku.
I nagle umilkło wszystko. Za drzwiami zaległa śmiertelna cisza.
Tengel poczuł, że wzrok mu mętnieje i widzi niewyraźnie. Głęboko wciągał powietrze, by powstrzymać łzy i przecierał oczy.
Odczuwał wokół siebie tylko przerażenie. Liv drżała na całym ciele, a twarz jej poszarzała. Irja przykucnęła pod ścianą i płakała gorzko. Położna opadła na krzesło, bezradna, wstrząśnięta, niezdolna do najmniejszego ruchu!
W łóżku leżała Sunniva, rozszarpana, martwa.
A w pięknej kołysce przygotowanej zawczasu…
Nie zauważyli, że drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł z wahaniem przerażony Tarald.
– Czy już po wszystkim? – zapytał i nieporadnie próbował uśmiechnąć się z nadzieją.
Liv pospiesznie rozpostarła prześcieradło na ciele Sunnivy.
Ale nie mogła przecież zasłonić wszystkich upiornie czerwonych plam w pokoju.
– Czy ona śpi? – spytał znowu Tarald niepewnie.
Pytanie było zupełnie bezsensowne, wszyscy widzieli wyraźnie, jak desperacko młody człowiek stara się utrzymać choćby cień dawnej radości. Któż by bowiem spał z wyrazem takiego bólu i lęku na twarzy?
Nikt nie zdobył się na to, by mu odpowiedzieć.
Nikt też nie był w stanie go zatrzymać, gdy ruszył w stronę kołyski.
Tengela zdjął strach, gdy zobaczył, że wnuk znieruchomiał niczym słup soli. Jakby został sparaliżowany i nie miał sił podźwignąć się z tego pochylenia nad kołyską. I jakby mu wzrok skamieniał.
Nikt nie zauważył, że do pokoju wślizgnął się Tarjei.
Tarald ocknął się w końcu i powoli wracał do życia. Błądził otępiałym wzrokiem po pokoju, a gdy spojrzał na Sunnivę, zrozumiał wreszcie, w jak głębokim pogrążona jest śnie.
Wydał z siebie jakby jęk albo na pół zdławiony krzyk zgrozy i wybiegł z pokoju, a potem z zamku, w ulewę, która się teraz rozpętała na dobre, i długo, bardzo długo pędził przez las, aż w końcu przystanął, kompletnie rozbity i załamany.
Oczy Tengela wyrażały już tylko smutek i żal. Jego dłoń zamknęła się na ręce Tarjeia. Chłopiec stał i wpatrywał się w kołyskę. To, co tam widział, nawet jego trzeźwy, realistyczny umysł napawało zgrozą.